W radiowozie…
Po trzykrotnym pytaniu, czy panowie na pewno chcą nas podrzucić, a nie dać mandat, postanawiam zrobić pamiątkowe zdjęcie. Jak na prawdziwego paparazzi przystało cykam fotkę z biodra spod mapy (czy ten policjant widzi, co ja robię?!):
Panowie zgadzają się podrzucić nas na wylotówkę z miejscowości Serres, którą odradzam wszystkim podróżującym. Rozkładamy tobołki na przystanku autobusowym i delektujemy się pustkami i pozamykanymi sklepami… No tak, niedziela.
A tutaj smutny Michał i pusta butelka. [*]
Wybieram się w najważniejszą, zaraz po ‘misji piwo’ podróż – chwytam wszystkie puste butelki, które udało nam się nagromadzić i ruszam w głąb obskurnego miasta. Niedaleko jest stacja benzynowa, niestety pani nie zna angielskiego. Na migi pytam o wodę, więc zaprowadza mnie do łazienki. Od razu pokazuje, że ręce można w niej umyć, ale pić – absolutnie nie da rady. Niezrażona biorę się do roboty, szykuję butelki, odkręcam wodę i… jej zapach przekonuje mnie do tego, że nie powinno się jej spożywać. Krążę więc pustymi uliczkami i radośnie skaczę między zraszaczami, przyciągając uwagę kilku starszych ludzi leniących się w kawiarniach. Dowiaduję się od nich, że jedyny otwarty sklep w okolicy jest kawałek dalej i już po chwili witam się z kolejnymi Grekami, którzy z angielskiego znają dosłownie kilka słów. Dokonuję jednej z najlepszych transakcji tego dnia i kupuję 6 dużych butelek wody za 1,8 euro (jedna kosztowała 0,7!). Pismem rysunkowym po 5 minutach tłumaczenia dochodzimy do porozumienia, że wolę niegazowaną. Nigdy nie czułam się tak idiotycznie jak wtedy, kiedy narysowałam butelkę z bąbelkami w środku, a pan podał mi coca-colę.
Taszcząc zgrzewkę wody docieram na przystanek. Mając w pamięci dobre serduszka Rumunów naiwnie podchodzę do zatrzymujących się autokarów, które są kompletnie puste, a mimo wszystko kierowcy słysząc ‘no money’ zamykają nam drzwi przed nosami, jednemu nawet prawie udaje się nas po prostu przytrzasnąć. Przeklinamy więc wszystkich leniwych, śmierdzących Greków, których długi musimy spłacać my, a oni nawet nie chcą nas podrzucić autokarem z 40-stoma pustymi miejscami.
No, 5 euro and we’re going to Nea Zichni!
Ci którzy mnie znają wiedzą, do czego jestem zdolna, kiedy się zdenerwuję. Tak więc absolutnie wściekła wpadam do kolejnego autokaru, który jedzie do miasteczka zwanego Nea Zichni. Dystans niedługi, bo tylko 30km, ale wydostanie się z zadupia zwanego Serres staje się naszym priorytetem. Kierowca oczywiście też nie zna żadnego języka obcego, więc wyciągam 5 euro i przesadnie gestykulując przekazuję, że albo zawiezie nas za tę sumę do Nea Zichni, albo wyrzuci mnie stąd siłą. Niepocieszony patrzy na nas i pokazuje ‘6 euro’, więc uparcie rzucam piątkę i zaczynam się rozgaszczać w klimatyzowanym pojeździe. Niechętnie otwiera luk bagażowy i całą drogę rozmyślamy, ile moglibyśmy kupić za wydaną sumę.
Nea Zichni
Zwykła wiocha, do której zostajemy wywiezieni. W dodatku cały kilometr od trasy, ale pan nie chce nas wcześniej wypuścić. Mimo wszystko okolica nie wygląda brzydko, więc robimy kilka zdjęć. W tym jedno z bardzo smutnymi minami, że w ogóle tam jesteśmy:

Przechodzimy kilka kilometrów, próbując złapać cokolwiek. Skóra węża leżąca po drodze i dziwne odgłosy z trawy utwierdzają mnie w przekonaniu, że za nic w świecie nie możemy tak po prostu spać w tym miejscu. Po około dwóch godzinach decydujemy się ruszyć dalej i trafiamy na zjazd w stronę Amfipoli – kolejnego celu podróży, już przy samym morzu. Z daleka widzimy policjanta na motorze stojącego na poboczu i odruchowo próbujemy go ominąć. Mimo wszystko idzie w naszym kierunku, więc rozpoczynamy rozmowę. Jest absolutnie przerażony scenariuszem naszego wyjazdu i radośnie proponuje, że… złapie nam stopa.
I nie jest to do pomyślenia, żeby w tym kraju ktokolwiek traktował ich tak, jak w Polsce. W przeciwnym kierunku jechadzie dużo aut, bo wszyscy w niedzielę wieczorem znam morza wracają. Mijający nas kierowcy trąbią pozdrawiając policjanta, dają mu zimną wodę, witają się z nim i machają do niego… A sam funkcjonariusz dzieli się z nami najlepszymi i największymi migdałami, jakie kiedykolwiek w życiu jadłam.
Kolejne z ukrycia, bo głupio nam było jeszcze o zdjęcie pytać:

Siedzimy więc na poboczu dobrą godzinkę, a nasz nowy kumpel zatrzymuje każde auto, w którym jest miejsce tylko i wyłącznie po to by spytać, czy jedzie do Amfipoli. Od razu wręczamy pocztówki, żeby czasem się nie zniechęcił… W końcu udaje mu się zatrzymać młodą Bułgarkę, która podwiezie nas 30km. Jestem w szoku kiedy dociera do mnie, że policjant już dawno skończył pracę i stał dla nas po godzinach.
Chciałabym tylko zaznaczyć, że Grecy są do tego stopnia głupi, że nie opanowali wjazdu na nieduże rondo przy średnim natężeniu ruchu. Nie dziwię się że mają kryzys, jeśli każde skrzyżowanie musi być nadzorowane przez kilka osób, które za swoją jakże ciężką pracę i tak pewnie dostają 3 razy tyle co pracownicy Biedronki.
Wysiadamy przy rondzie i przez chwilkę próbujemy coś złapać. Ilość Turków, którzy zjadają nas wzrokiem sprawia, że postanawiamy przejść 12km do Asprovalty i nie męczyć się już z tym głupim, nieznającym takiego pojęcia jak autostop narodem.
Po drodze widzimy wielki posąg lwa, obrońcy Amfipoli i upewniamy się, że idziemy w dobrym kierunku. Bierzemy latarki, bo jest już naprawdę ciemno i ruszamy drogą, która nawet nie ma pobocza.
Pośrodku ulicy z piskiem opon zatrzymuje się nieduży samochód. Mimo że droga jest ruchliwa, gwałtownie zawraca a my po chwili znajdujemy się w świetle reflektorów. Młody chłopak pyta, gdzie nas podrzucić, chociaż jadą w przeciwnym kierunku. Mimo mojego wyraźnego sprzeciwu Michał nalega, żeby wsiąść do auta pełnego młodych, pijanych, porozbieranych Greków, którzy wyglądają jak gwałciciele z kronik kryminalnych.
W jednym ręku nóż, w drugim gaz. ‘I tak nie przeżyjemy’ – myślę. Uwierzcie mi, to był moment w którym byłam pewna, że już nigdy nie wrócę do domu. Jak ja mam uciekać jak drzwi są tylko z przodu? Odpowiedź na pytanie skąd jesteśmy wywołuje tylko grymas na ich twarzach, a zaraz po tym słyszymy ‘fuck Cracovia, fuck Cracovia!’. Na każdym rozjeździe kierowca wybiera złą drogę, a ja panicznie go poprawiam i każę zawracać. 15 minut wysłuchiwania, że są dobrymi chłopakami i nic nam nie zrobią drażni nas jeszcze bardziej, a rubaszny śmiech kierowcy utwierdza mnie w przekonaniu, że zginiemy młodo. I oczywiście marnie.
2km przed Asprovaltą wymiękamy i prosimy, żeby się zatrzymali. Absolutnie w to nie wierzę, kiedy znajdujemy się na poboczu z naszymi bagażami. 10 minut przerwy i ruszamy szukać plaży. Jeśli dzisiaj jej nie znajdziemy, dzwonię do mamy żeby po mnie przyjechała.
Wszystko kończy się dobrze i zostaję najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, kiedy pod gwieździstym niebem odbijającym się w morzu rozkładam śpiwór, ścielę i wbiegam do ciepłej wody. Jak zwykle nasze umowne warty kończą się – w moim przypadku – tak twardym snem, że dopiero rano się dowiaduję, że ktoś do nas podszedł i nawet nade mną się nachylał! Całe szczęście okazuje się, że to tylko Czesi, którzy są właścicielami pobliskiego pensjonatu. Oczywiście zdziwili się na widok szaleńców, którzy śpią pod chmurką.
Miejsce zamieszkania jest wyposażone w prawie wszystko – 5 metrów do morza, 15 do łazienek. Brakuje prądu, ale spacer do centrum Asprovalty rozwiąże problem.
Nasze obozowisko:
Czwarty dzień, czyli dzień odpoczynku i byczenia się na plaży rozpoczynam od spaceru nazwanego ‘misja piwo’. Dzięki szybkiemu wywiadowi udaje mi się stwierdzić, że nie pójdę do Lidla, bo 7km w jedną stronę to trochę za dużo. Po półgodzinnym marszu docieram do innego marketu, w którym zimny browar kosztuje mniej niż 1euro i robię zapasy, które ostatczenie nas przerosną.
Zejście na plażę:
i jeszcze sama plaża:
W południe Michał wyrusza zdobyć wrzątek i naładować telefony, a ja smażę się w pełnym słońcu i co kwadrans wbiegam po rozpalonych kamyczkach do wody. Całe opalanie wyjdzie mi bokiem, zwłaszcza ostatniego dnia, kiedy moja twarz będzie wyglądała jak u trędowatej.
Wieczorem wybieram się na kolejny spacer, tym razem udaje mi się dotrzeć do Lidla. Olbrzymie wydatki – zakup słodyczy, następnych piw i kremu po opalaniu, docieram do naszego ‘domu’ wieczorem. W nocy natomiast zgodnie stwierdzamy, że dość głupią rzeczą było zrezygnowanie z zabrania namiotu – leżący pośrodku plaży turyści z porozwalanymi bagażami są chyba dość łatwym łupem. Mimo wszystko udaje nam się przeżyć nawet wizytę wstawionych i rozśpiewanych Greków, którzy w gruncie rzeczy gust muzyczny mieli całkiem niezły.
Dzień piąty
…wita nas chmurami, co było naprawdę wspaniałą rzeczą. Pamiątkowe zdjęcie i zwijamy się w drogę do domu:
Idąc ostatni raz przez Asprovaltę komentujemy nic nie robiących Greków, na widok których robi się po prostu niedobrze. Hitem jest pan, który przy 40stopniowych upałach rozstawił kram z zimowymi płaszczami… I jak tu nie mieć kryzysu? Gdyby nie Niemcy, którzy zostawiają jałmużnę w kawiarniach czy hotelach, wszystkie te leniwe dupy pozdychałyby z głodu.
Po godzinnym marszu skręcamy na Saloniki i ustawiamy się w miejscu, w którym po prostu nie da się zatrzymać. Mimo wszystko postanawiam siedzieć tam uparcie z flagą. Na poniższym zdjęciu możecie sami zobaczyć, jak to wyglądało.

A cieszę się dlatego że jeszcze nie wiem, że łapiemy w złą stronę.