Siedzimy na drodze prowadzącej na Saloniki i podziwiamy widok morza, gór i miasteczek. Koło południa budzi się słońce i znowu umieramy z gorąca. Miejsce do łapania jest beznadziejne, ale brak sił sprawia, że czekamy tam chyba z 1,5 godziny. W międzyczasie udaje mi się wypisać wszystkie markery i wykorzystać ostatnie kartki, aby zrobić napisy ‘SRB’ – jak Serbia, ‘BG’ – Bułgaria, ‘RO’ – Rumunia, a nawet ‘D’ jak Niemcy (o tak byliśmy zdesperowani!). Po jakimś czasie podjeżdża do nas karetka, podchodzę i pytam, czy mówią po angielsku. ‘Yes’ – i w sumie na tym kończy się ich znajomość tego języka. Mimo wszystko udaje nam się dowiedzieć, że… łapiemy w złym kierunku. Ogłupiała patrzę na wielki znak przede mną: ‘Thessaloniki’, a kierowca uparcie mówi, że to w drugą stronę. Łapiemy więc plecaki i z bólem serca, a w sumie bardziej nóg i pleców maszerujemy z powrotem.
Nie pierwszy i ostatni raz okazuje się, że znaki drogowe w Grecji są tak głupie, jak sami ludzie. Około 20m przed rondem stoi znak informujący, że będzie ono za 100m. No i te nieszczęsne Saloniki…
Po około 15 minutach ustawiamy się w całkiem niezłym miejscu (poza tym, że był to zjazd do arabskiego nocnego klubu). Czekamy chyba dość długo, sądząc po mojej radości, gdy w końcu zatrzymuje się jakieś auto. Przesympatyczne młode małżeństwo z Macedonii i ich malutki synek mają niewielki samochód wyładowany dmuchanymi materacami, piłkami, kocami i wszystkim innym, co jest związane z plażowaniem. Chyba z 10 minut zajmuje im przerzucenie klamotów do bagażnika i ogarnięcia tego, co działo się w środku. Zapakowani po brzegi wciskamy się do tyłu, obok Damiana. Całe zamieszanie tylko po to, żeby nam powiedzieć, że w sumie to państwo jadą 2 kilometry prosto… Mimo wszystko uznali, że skoro siedzimy tu tak długo, zawiozą nas dużo dalej, żebyśmy nie mieli kłopotów z wydostaniem się z tego miejsca. Okazuje się, że nasz kierowca sam kiedyś jechał stopem i dlatego się zatrzymał – sprawa była trochę bardziej hardcorowa, bo został do tego zmuszony i było to podczas wojny na Bałkanach, opowiada nam też o pociągach, które przewoziły czołgi (?). Oczywiście wypisujemy pocztówki wdzięczności, a wtedy nasi znajomi… ustawiają się do zdjęcia, bo chcą mieć po nas pamiątkę! Wymieniamy się oczywiście kontem na Facebooku (wyprawa stopem, +50 do znajomych :D). Nie chcę być gorsza więc też wyjmuję swój aparat, oczywiście jestem mistrzem samowyzwalacza i zdjęcie jest genialnie wykadrowane…
Rozstając się słyszymy jeszcze urocze ‘pa, pa, pa, pa, pa’ Damiana, Macedończycy odjeżdżają, a my idziemy za skrzyżowanie łapać coś dalej. Nawet nie wiem w którym momencie zatrzymuje się kolejne auto (jeszcze nie zdążyliśmy się ustawić!). Podbiegam za Michałem i pytam podejrzliwie: ‘MORDERCY?!’, na co odpowiada ‘tak, z małym dzieckiem’. Jestem w szoku kiedy w aucie widzę prawdziwą grecką rodzinę z krwi i kości.
Cel: Saloniki!
Dowiadujmy się wreszcie, dlaczego autostop w Grecji jest taki trudny. Wszystko staje się jasne kiedy słyszymy historię sprzed kilku lat o mafii albańskiej, która zabijała zatrzymujących się kierowców. Całą drogę słuchamy greckiej muzyki, delektujemy się klimatyzacją, a nawet dostajemy kanapki! Dziecko siedzące obok jest zachwycone moją spinką do włosów, której brakuje chyba 3 ząbków z 8.
Zostajemy wyrzuceni na wylotówce z Saloników i na pożegnanie dostajemy żółty ser, ciasteczka, jakieś inne fanty i chleb tostowy, który leży w kuchni do dzisiaj i być może pojedzie ze mną do Francji.
Wylotówka z tamtego miejsca to długa i niestety nudna historia, więc napiszę Wam tylko, że było prawie tak beznadziejnie jak podczas drugiej wyprawy pod Wiedniem. Stoimy tam około 4,5 godziny i w międzyczasie odbywam trzecią podróż – tym razem kompletnie na ślepo, z perspektywą zgubienia się. Na szczęście docieram do Lidla i zaopatrzam nas w 3 ogromne butelki picia, które w drodze powrotnej uparcie będą lądować na chodniku, trawniku i ulicy.
Po kilku godzinach stania pod nieszczęsnym mostem (ale w cieniu!) i rozmowie z tureckim kierowcą udaje nam się zatrzymać podejrzanego gościa (okej, dla mnie każdy wygląda podejrzanie). Wysiada, pakuje nasze plecaki do bagażnika i mówi nam, że… mamy u niego nocleg. Oczywiście nie mam zamiaru z tego korzystać, ale jeśli podwiezie nas chociaż kilometr od tego miejsca – mogę wsiąść. Po drodze mówi nam, że zatrzymał się tylko dlatego, bo zobaczył… flagę polski. Gdy ponowia swoją propozycję decydujemy się wysiąść na autostradzie, choć jest już potwornie ciemno. Kierowca jest Gruzinem, więc mówimy po polsku, on po rosyjsku. Michał uświadamia go, że boimy się spać u obcego człowieka, na co on wyjmuje tamtejszy odpowiednik dowodu i mówi, że ma żonę i 4 dzieci. Mimo wszystko dziękujęmy i łapiemy dalej.
Nie muszę chyba mówić, że niczego nie udaje nam się złapać o tej godzinie i to na autostradzie. Gdy po kilkudziesięciu minutach zatrzymuje się kolejne auto okazuje się, że to… nasz Gruzin. Zrezygnowani wsiadamy i jak zwykle za późno włącza się u mnie myślenie: ‘skoro po nas wrócił, na bank chce nas zabić!’.
Moja willa.
Jeśli zobaczę jego rodzinę, będę spokojna. Wyjeżdżamy do pobliskiego miesteczka i widzimy jego dom:
Obok znajduje się… kaplica:
Wchodzimy. Po drodze zapamiętuję rejestrację auta i wysyłam ją dwóm osobom, które może chciałyby mnie szukać. (Adaś odpisuje: ‘Spoko – masz czas do 12:00, potem stawiam na nogi policje, polską ambasadę i Interpol, z zastrzeżeniem że koszty akcji pokrywa dama w niebezpieczeństwie’). Adaś. :*
Dom jest… pusty. Wygląda tak, jakby nikt tu nie mieszkał. I mam rację. Ani żony, ani dzieci. Schodzimy po schodkach. No pięknie, zamknie nas w piwnicy!
Kiedy widzę ‘piwnicę’ jestem pewna, że to dom schadzek albo rezydencja mafii. Dostajemy własny pokój z łazienką, panikujemy nawet gdy widzimy, że wszystkie piloty do telewizorów są jeszcze nieodpakowane. Szybki prysznic i idziemy na kolację (świrus, wzięłam nóż i gaz!).
Słit focia w dwóch lustrach naraz (!):
To co widzę przerasta moje oczekiwania. Pomijam fakt, że nareszcie wzięłam prysznic i wyglądałam jak człowiek… przede mną stoją wielkie miski z sałatkami, na patelni smaży się _coś_, dookoła mnóstwo owoców, są też ogromne CZARNE OLIWKI, od których jestem po prostu uzależniona. Dostajemy tyle jedzenia, że nie możemy sobie z nim poradzić. Mimo wszystko nadal zachowujemy czujność i pytamy, gdzie do cholery ta cała rodzina? Po chwili oglądamy ich zdjęcia i rozmawiamy przez telefon po angielsku z córką, która mieszka w Amsterdamie (inne są w: Londynie, Wrocławiu, gdzieś jeszcze). Oczywiście zapomniałam o najważniejszym: dostaliśmy propozycję napicia się ruskiej wódki, jednak skusiliśmy się na whisky. Borys (nasz Gruzin) mówi nam, że litr wódki to on sam wieczorami wypija. Okaże się później, że to prawda. I do tego cały czas będzie w miarę trzeźwy, a rano nawet poprowadzi auto…
Alkohol i zmęczenie to złe połączenie. Uczta mimo wszystko trwa dalej, idą kolejne toasty… Za pokój na świecie, za to, żeby dzieci Michała były tak śliczne jak ja. Nawet za ‘Lecha Kaczyńskiego i innych przyjaciół Gruzji’ (tak, oni nas lubią!). Nie pamiętam pozostałych, ale z każdą szklanką były coraz bardziej oryginalne. I z każdą szklanką rozmawiało się coraz lepiej, mimo że nie znaliśmy rosyjskiego.
Dzień szósty
Budzi mnie krwistoczerwony wschód słońca, szczekanie Zorro i lament Michała ‘gdzie jest woda, gdzie postawiłaś wodę?!’. Dopiero wtedy zauważam basen i niesamowicie zagospodarowany ogród. To chyba najdroższy dom, w jakim kiedykolwiek spałam.
Kak było?
Rano przy śniadaniu słyszymy właśnie takie pytanie. Jeszcze nieobudzeni pytamy, o co chodzi, a Borys na to: ‘kak seks?’. W tym momencie cieszę się, że nie znam rosyjskiego i co najwyżej mogę się zaśmiać. Przecząco kiwamy głową, więc Borys mówi ‘za mało alkoholu’. Jeśli chodzi o śniadanie, to tosty nigdy nie smakowały tak cudownie. Zostajemy też nakarmieni owocami, melonami, cytrusami, a kiedy mówimy, że już nie możemy, Gruzin zaczyna pakować nam jedzenie na drogę. Dostajemy zapas żywności na tydzień, w tym też 5kg arbuza, który dojedzie z nami do Polski… Przed odjazdem wchodzimy do kaplicy i zapalamy świeczki. Cokolwiek to oznacza.
Rozstajemy się na autostradzie. I znowu łapiemy:
Nasz następny kierowca to Albańczyk, z którym też za bardzo nie możemy się dogadać. W sumie to w ogóle. Mimo wszystko wsiadamy i po drodze jedziemy do sklepiku. Pierwszy raz w życiu wykorzystuję napis ‘nie mam pieniędzy’ po albańsku, ale kierowca daje nam do zrozumienia, że przywiózł nas tu, bo chce nam kupić picie i przecudne bułeczki z ziołami prowansalskimi. Pismem obrazkowym proszę, żeby zostawił nas za Serres, bo szczerze mówiąc nie chciałabym tam utknąć kolejny raz. Dla pewności dzwoni do swojego kolegi, który zna język angielski. Gdy zostajemy wywiezieni dajemy dwie pocztówki i dziękujemy za podwózkę. 15 minut później nasz Albańczyk przyjeżdża znowu. Okazuje się, że specjalnie pojechał do domu i wrócił do nas, żeby… dać nam dwie widokówki z jego kraju.
Wiele osób pisze, że bałoby się jeździć autostopem. Też mam często obiekcje, ale uwierzcie mi – warto trochę się pomartwić dla momentów, w których spotyka się tak fantastycznych, szczerych i bezinteresownych ludzi!
A z tym kierowcą do dzisiaj rozmawiam na Facebooku po albańsku.
Coraz bliżej Polski.
Jesteśmy kilka kilometrów przed Bułgarią i czuję się, jakbym wygrała na loterii, kiedy po kilku minutach zatrzymuje się młody Grek. Podwozi nas do samej granicy i TADAAAM, oto obiecany wcześniej filmik! Wiem, mój głos to nie głos Krystyny Czubówny, że cały czas macham łbem i się zacinam, ale pracuję nad tym! 😀
Jest to przedostatnia część relacji z Grecji. Kolejny wpis planuję dodać w środę. Cieszę się wiadomościami, które dostaję (najbardziej motywuje mnie fakt, że ktoś jednak to czyta :D). Jednocześnie informuję, że ‘Lubię to!’ pod notką nie równa się ‘Lubię to!’ na fanpejdżu – z którego jest się informowanym o nowych wpisach na bieżąco.