Bałam się trochę o Kermita, w końcu jest żabą, więc jest zmiennocieplny. Otuliłam go rękawem swetra i czekaliśmy na wschód słońca jeszcze dobrą godzinę. Na szczycie jednak byliśmy dużo za wcześnie.
K. wcisnęła się gdzieś w kąt między skały i przez chwilę zastanawiałam się nawet, czy żyje. Obie chyba byłyśmy tak przemarznięte i na skraju wykończenia, że nie do końca rejestrowałyśmy, co się dzieje. Każdy centymetr wynurzającego się zza horyzontu słońca budził westchnienia zachwytu ludzi dookoła. Niektórych z nich przed chwilą z ciepłego śpiwora w pobliskim schronisku wyrwał dźwięk budzika. Inni, jak my, weszli tu z dołu, z parkingu w kilka godzin i robili triumfalne zdjęcia. Ja patrzyłam na wschodzące słońce z nadzieją, żeby przyspieszyło i desperacko chuchając w dłonie powtarzałam tylko w myślach: ‘wyłaź, kurna’.
Na Kanary przyleciałyśmy – a jakże – z bagażem podręcznym. Jako że nie chciałam przez całą podróż nosić w plecaku puchowej kurtki, wzięłam tylko taką cieniutką przeciwwiatrową i sweterek. Kiedy szłam, koncentrowałam się tylko na tym żeby się nie potknąć i równo oddychać. Teraz starałam się nie zamarznąć i żałowałam każdej chwili, kiedy mogłam spakować czapkę, a tego nie zrobiłam.
Wyłaź, kurna
Żeby to poczuć, musicie włożyć nos do pudełka zapałek
Siema Teide!
Kiedy weszliśmy na szczyt, przeszło mi przez myśl: ‘już? To tutaj?’. Mimo że było mi trochę niedobrze, nie podobało mi się, że to koniec. Chciałam więcej i więcej. Dla mnie celem była droga. Poczuć nieludzkie zmęczenie, łykać każdy haust powietrza jakby naprawdę nie było w nim tlenu, wdychać nieprzyjemny zapach siarki, czołgać się na ten wulkan na kolanach. I co? I nic. Oddychało mi się w miarę normalnie, z tego zimna czułam się mniej zmęczona niż powinnam, a i na koniec przypomniałam sobie, że zapach siarki jest mi dobrze znany, bo przecież wszystko mi na Islandii pachniało siarką.
Mateusz zrobił kilka zdjęć i zszedł na dół do budki znajdującej się jakieś 15 minut przed szczytem, w której zostały dziewczyny. My dalej patrzyłyśmy na morze chmur i budzące się słońce, próbując zgrabiałymi dłońmi wyjąć z plecaka telefon albo aparat. Próbowałam jak najwięcej z tej chwili zapamiętać, wiedząc, że mimo całej niewygody i przeraźliwego zimna, to właśnie takimi wspomnieniami będę się karmić do następnego urlopu. Swoją drogą czy to nie osobliwe, że szłyśmy tu całą noc żeby osiągnąć coś niesamowitego, a w kluczowym momencie zamiast się cieszyć i trzaskać zdjęcia, leżałyśmy w agonii skulone z zimna i zmęczenia pod jakimś kamieniem? No, to tak w moim najlepszym wydaniu wygląda smak zwycięstwa!
Tragedia na szlaku
Zawsze po wejściu na jakąś górę i tych 3 minutach celebrowania ze skwaszoną ze zmęczenia miną, włącza mi się tryb “dobra, to ja stąd spadam”. Zrobiłam co miałam zrobić, więc teraz chciałabym jak najszybciej teleportować się na plażę, pić wino z Dino i słuchać szumu fal. Szybkim krokiem ruszyłyśmy w dół, tym bardziej że zbliżała się 9:00, o której niedaleko szczytu mieli się pojawić prawdziwi ‘Strażnicy Góry’, to znaczy pracownicy parku obsługujący kolejkę linową kursującą za dnia. Doszłam do budki w której spały dziewczyny, żeby zgarnąć resztę ekipy i rozpocząć schodzenie.
Wszystko byłoby fajnie gdyby nie fakt, że nasz stan osobowy się nie zgadzał. Zgubiłam gdzieś K. Boże, zgubiłam K.
Wybiegłam z budki i zaczęłam panicznie się rozglądać. Wszyscy nielegalni wspinacze już schodzili, ale nie widziałam wśród nich swojej towarzyszki podróży. Choć na tej wysokości nie miało to największego sensu, wybrałam jej numer i nacisnęłam zieloną słuchawkę. Próbując się połączyć, biegłam z powrotem na górę, rozglądając się po zboczach. Może zasłabła? Może się potknęła? Może leży gdzieś i czeka na pomoc? Dlaczego zaciągałam ją na szczyt na siłę, chociaż widziałam, że źle się czuje? Zabiłam ją. Kiedy moja świadomość to ogarnęła już wiedziałam, że nie wybaczę sobie tego dnia do końca życia i że trzeba było siedzieć w domu.
Moje wykończone ciało dostało taki zastrzyk adrenaliny, że wbiegłam jeszcze raz na szczyt. Chciałam prosić o pomoc, pytać ludzi, ale w sumie o co? Poczułam, jak zaczyna mnie mdlić ze stresu i że cała się trzęsę. Zbiegłam jeszcze raz do przybudówki poprosić nowych znajomych o pomoc w poszukiwaniach i wiecie co? K. stała na tarasie i robiła zdjęcie panoramiczne. Jak później mi powiedziała, po prostu się odłączyła przy zejściu, bo chciała zrobić zdjęcie, co umknęło mojej uwadze. Ucieszyłam się że żyje, ale teraz jednak chciałam ją udusić.
Powrót
W drodze powrotnej nie bardzo już ogarniałam, co się dzieje. Cała noc i poranek dostarczyły mi za dużo bodźców, więc szłam noga za nogą w stanie lekkiego uśpienia umysłowego. Przysypiałam na stojąco, co zresztą regularnie kończyło się zjeżdżaniem po kamieniach, kiedy potykałam się o własne nogi. Kiedy emocje opadły i zaczęła ze mnie schodzić adrenalina, zaczęłam czuć zmęczenie spowodowane nieprzespaną nocą i kilkunastogodzinnym trekkingiem. To zabawne, jak zmęczony człowiek nie myśli o tym, co właśnie zrobił. W tamtej chwili już pewnie na swój sposób gdzieś podświadomie czułam radość, ale w ogóle o tym nie myślałam. Wlokłam się tylko noga za nogą, próbując utrzymać tempo.
Zejście trasą prowadzącą obok Pico Viejo przypominało spacer po Marsie albo jakąś kosmiczną odyseję. Słońce, którego tak bardzo brakowało mi kilka godzin wcześniej gdy po ciemku szukałam szlaku, a później tak powoli wynurzało się zza morza chmur, teraz świeciło w pełni swojej mocy. Wiosna na Teneryfie, która jakby nie patrzeć należy do kontynentu afrykańskiego, kojarzyła mi się zawsze z ciepłem, ale teraz – mimo kurtki, warstwy ubrań pod spodem, słońca i mojego niezdarnego marszu, czułam tylko przeszywające zimo. Kojarzycie ten rodzaj zimna, jak przemarzniecie do tego stopnia, że zaczyna boleć i szczypać skóra, a później macie wrażenie, że przestajecie ją czuć? Nie mogłam się rozgrzać przez następnych kilka godzin.
Najtwardszy zawodnik
Sąsiednie kratery
Jaaaak to daleko!
Na koniec sprzedam Wam jeszcze przepis na to, żeby skóra z twarzy i rąk była przypalona i odchodziła jak skorupka z jajka. Otóż wystarczy, że spędzasz tydzień w ciepłym kraju i się opalisz, później wchodzisz na 3718m n.p.m., gdzie temperatura jest jakieś 25 stopni niższa i odmrażasz sobie twarz i dłonie. Na koniec, schodząc z wulkanu już za dnia, w pełnym słońcu, wystarczy że nie posmarujesz się kremem z filtrem i te opalono-odmrożone dłonie i twarz jeszcze raz opalasz. Tadaaaam! To nie powinno się jakoś wyzerować?!
Kilkanaście godzin męczącego marszu, najwyższy szczyt jaki na tamten moment zdobyłam i mnóstwo emocji. Po powrocie na plażę hippisów o 17:00 padłyśmy na twarz i spałyśmy tak aż do rana, kiedy obudziły nas wrzeszczące mewy. To był ten moment kiedy jeszcze nie miałam zakwasów, a już zaczęłam czuć tę radość, że znowu udało mi się zrobić coś po raz pierwszy w życiu. Najlepszy moment.
Podziękowania
Ewie, czytelniczce bloga, która rzuciła mi kiedyś hasło ‘nocne nielegalne wejście na wulkan’ i od tego czasu jedyne co miałam w głowie słysząc ‘słoneczna Teneryfa’, to ja w kominiarce wczołgująca się po wulkanicznych skałach pod osłoną nocy.
Chciałam podziękować też Ewie, Agacie i Mateuszowi, których spotkałyśmy na szlaku i z którymi wspólnie zmagałyśmy się z rozrzedzonym powietrzem, zapachem siarki, niskim ciśnieniem i chorobą wysokościową. Bez Was tam po ciemku zgubiłybyśmy się za pierwszym kamieniem.
Ale najbardziej dziękuję K. za to, że na każdy najdziwniejszy pomysł reagujesz euforią i za to, zawsze ze mną jesteś, kiedy robię te wszystkie głupie rzeczy.
2 komentarze
west_pomerania
Cieszę się, że wróciłaś 🙂 czekam na kolejne wpisy 🙂
Pingback: