Nigdy więcej przygód! Jak zgubiłam się na Bali
Zgub się na Bali, mówiliście. Więc wypożyczyłam skuter i się zgubiłam. Zabłądziłam w górach, spaliłam hamulce na stromych zjazdach, utknęłam na bezdrożach, uciekałam przed lokalną szajką rabusiów i ostatecznie w jedno popołudnie przejechałam 200km. Brzmi jak kolejna przygoda? To ja za więcej podziękuję!
To było nasze pierwsze zwiedzanie Bali – po przyjeździe widzieliśmy tylko dwa miasta, Kutę i Ubud, a podobno prawdziwa rozkosz i rajskość wyspy zaczyna się tam, gdzie kończy się tłum turystów. Kojarzycie te domki na palach i lazurową wodę dookoła? Drobny jak mąka piasek i uginające się nad nim palmy?
No, to Bali tak nie wygląda.
Postanowiliśmy przejechać jak najdalej się da, żeby znaleźć te utopijne miejsca rodem z katalogów biur podróży. Z samego rana wypożyczyliśmy więc skuter za całe 50.000IDR (12,5zł), zalaliśmy do pełna za 25k (6,5zł), posmarowaliśmy noski kremem z filtrem i ruszyliśmy przed siebie, szukając przygody. Tak, dziś chcę się zgubić na Bali!
Tarasy ryżowe w Ubud
Na pierwszy ogień poszły tarasy ryżowe, które znajdowały się zaledwie 10km od naszej bazy wypadowej. To te zielone, cieszące oczy połacie pól uprawnych, znane być może z pocztówek. Wybierając punkt na maps.me, dojechaliśmy tam bez szwanku i zaparkowaliśmy przy innych skuterach po lewej stronie drogi. Po prawej rozciągał się magiczny krajobraz, od którego dzieliła nas barierka.
Ledwo postawiłam nogę na ziemi, już podbiegł do mnie ochroniarz. 10.000 od osoby za wejście do miasta! – krzyknął i zamachał mi przed nosem bloczkiem. Wow. Powiedziałam że parkuję, bo chcę tylko wejść do sklepu i wiecie co usłyszałam? Że ten odcinek drogi jest płatny, nawet jeśli chcesz po prostu przejść. Ach ci Indonezyjczycy, wszędzie zwęszą biznes. Pojechaliśmy 100m dalej i trafiliśmy do kolejnych tarasów ryżowych, bez tłumów turystów, za to z sympatyczną starszą Balijką pilnującą puszki ‘donation’. Wrzuciliśmy pieniążek i cieszyliśmy się bezkresem zielonych pól. Można? Można.
Po tarasach obraliśmy kierunek na północ, a że po drodze była świątynia Tirta Empul, postanowiliśmy zajrzeć. O tym opowiem akurat innym razem, ale nie mogę wyjść z podziwu dla przedsiębiorczości Balijczyków: nawet pracownicy ochrony czy parkingu będą chcieli Ci coś sprzedać. Bywałam w kilku krajach, gdzie bida aż piszczała, ale chyba nigdzie ludzie nie byli tak męczący, tak nachalni i tak chciwi na kasę, co w Indonezji. Z czasem staje się to naprawdę irytujące, bo już po prostu nie masz siły odmawiać ani podejmować niby to koleżeńskiego dialogu, ale jednak rozpoczętego tylko i wyłącznie po to, żeby na Tobie zarobić.
Kolejnym punktem było jezioro przy wulkanie Batur i tu też spotkała nas niespodzianka. Jadąc drogą – powiedzmy, międzymiastową – zostaliśmy zatrzymani i poproszeni o opłatę w wysokości 62.000 IDR (16zł). Nie wiem, czy to tak na poważnie Indonezja pobiera opłaty za przejechanie drogą, mostem, czy nie daj Bóg oddychanie powietrzem, ale mając na uwadze wszechobecnych, słynnych na Bali naciągaczy i mafię, pomachaliśmy z uśmiechem i zawróciliśmy. Dziwne, że jakoś na równoległej drodze nikt z biletami już nie stał. Balijczycy powoli zaczęli stawać się męczący.
Piękne punkty widokowe na wulkan i jezioro zwiastowały dobry początek gubienia się. Patrzyłam na ogromny teren z tarasów widokowych i myślałam sobie, że chciałabym przejść każdy kawałek ziemi, tak po prostu żeby go zwiedzić. Cieszyłam się z tego skutera niemiłosiernie bo nie dość, że poruszanie się tutaj kosztuje kopiejki, to jeszcze mogliśmy jechać gdzie tylko nam się spodobało.
I wiecie co? Pojechaliśmy prosto przed siebie. Zjechaliśmy w dół do jeziora, gdzie okazało się, że nie ma już za bardzo turystów i to wcale nie wróżyło nic dobrego, bo staliśmy się główną świnką-skarbonką dla wszystkich okolicznych Januszy biznesu, którzy podjeżdżali skuterami, równali prędkość do naszej i pytali: skąd jesteś? Dokąd jedziesz? Chcesz kupić kilo śmieci za 100 dolarów? A może wycieczkę? Maybe tomorrow? Masaż? Kawa? Jakieś dragi?
Nie zrozumcie mnie źle – wiem, że Indonezji daleko do bogatego kraju. Ale większość tych najbardziej nachalnych ludzi to nie żebracy czy najbardziej potrzebujący, tylko zwykli oszuści, naciągacze których rozpieściła naiwność i rozrzutność australijskich turystów i rozwydrzonych dzieciaków, którym naprawdę wszystko jedno czy za daną usługę przepłacą 10, czy 20 razy. Na Bali każdy przyzwyczaił się już, że przejezdnych trzeba traktować jak świnkę skarbonkę i tłuc ją z każdej strony.
Góry
Okolica nam się nie spodobała, więc postanowiliśmy dać dyla nad morze, na północ wyspy. Wyznaczyłam trasę na maps.me i czym prędzej ruszyliśmy przed siebie, żeby uniknąć już zaczepek. Po drodze próbowało nas zatrzymać jeszcze kilka osób, ale nie zważając na to P. dodał gazu i zaczęliśmy podjeżdżać pionowymi ścianami w górę, aż w końcu droga zaczęła się niebezpiecznie wić i piąć wzwyż. Nie dało nam do myślenia, dlaczego chciano nas zatrzymać. Zatrzymać i… zawrócić. Okazało się, że władowaliśmy się w taką trasę, której z pewnością nie powstydziłby się żaden organizator ekstremalnych rajdów. Droga zrobiła się tak stroma i pozawijana, że udało nam się zatrzymać skuter dopiero na chwilowym wypłaszczeniu. Myśląc, że najbardziej pionowe podjazdy już za nami, postanowiliśmy nie zawracać, tylko brnąć w góry dalej. Ciężko w ogóle byłoby nam sprowadzić skuter po drodze o takim kącie nachylenia. Powoli zaczynałam się martwić i gdzieś tam czułam, że to co robimy, to nie jest dobry pomysł.
Hamulce
Jak to na przygodach bywa (hoho, jak to się lekko pisze gdy emocje opadły!), dalej okazało się, że… skończył się asfalt. Zamiast tego była pozrywana nawierzchnia, ogromne wyrwy i dziury, w których dało się utknąć. Droga średnio przyjazna zmotoryzowanym. Najśmieszniejsze jest to, że na tych zjazdach zwyczajnie przepaliły nam się hamulce. Spojrzałam na maps.me i wtedy przyjrzałam się trasie – okazało się, że zostało nam jeszcze skromne 14km górzystymi zakrętami. Spoko, popchamy sobie skuter. Może do końca dnia gdzieś dojedziemy.
Martwe wiewiórki
Hamulce nagle zaskoczyły. Co jakiś czas działały, co jakiś nie, więc tam gdzie droga nie wyglądała jak ser szwajcarski, przejeżdżaliśmy po kawałku. Nagle minęliśmy dwóch Indonezyjczyków w wieku gimnazjalnym i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że każdy z nich miał strzelbę i kopiec ustrzelonych wiewiórek i zwierzątek leśnych.
Dziewczynka
Okolica zdecydowanie nie była ciekawa i gdybym miała wybierać, wolałabym na Bali jednak się nie zgubić. Znowu trafiliśmy na moment, kiedy hamulce nie działały, więc postanowiliśmy szybkim krokiem przejść koło podejrzanej chatki. Byliśmy naprawdę wysoko i coraz bliżej morza, dzięki czemu widoki były po prostu nieziemskie. Co z tego, skoro z każdym spotkanym zabudowaniem czy człowiekiem, chciałam jak najszybciej stąd uciec? Do tej pory zawsze kiedy się gubiłam i spotykałam tubylców, kończyło się do miłymi pogaduszkami, czasem herbatką w rodzinnym gronie, czasem zwykłą wymianą uśmiechów. Tym razem byłam pewna, że prawie każdy by mnie tu oskubał i wiele się nie myliłam.
Pchaliśmy grzecznie i po cichu skuter, kiedy nagle na drogę wybiegła balijska rodzina. Zaczęli krzyczeć między sobą one hundred, one hundred!, a ja głupia nie wiedziałam, o co im chodzi. Bardzo ich ucieszył widok białych, więc nie pozwoliliby nam tak po prostu przejść. Dziewczynka, uśmiechnięta nastolatka, zapytała co się stało i czy czegoś potrzebujemy. Od razu podziękowaliśmy i przyspieszyliśmy kroku, bo wiedziałam, do czego to zmierza. Nagle wypaliła:
Pomożemy za 100 tysięcy.
Osłupiałam. Ja trochę inaczej rozpoczynam konwersacje z ludźmi. Grzecznie odmówiliśmy i powiedzieliśmy, że sam się naprawi, tylko trzeba poczekać.
A może chcesz herbaty? Kawy? Kup coś.
Nie mając pomysłu jak ją spławić skłamałam, że nie mamy pieniędzy. I wtedy ta mała, uśmiechnięta dziewczynka, zbluzgała mnie po indonezyjsku. Zawołała braci, a my szybko wskoczyliśmy na skuter, który na chwilę zadziałał.
Dookoła nie było już żywej duszy, gdy hamulce znowu przestały działać, a nas dogoniła lokalna szajka. Indonezyjczycy na skuterze najpierw wyrównali prędkość (zawrotne 10km/h na zjazdach), a ja przełożyłam worek z rzeczami do przodu i wyjęłam gaz pieprzowy, którym pewnie prędzej sama psiknęłabym sobie w oczy, niż zrobiła komukolwiek krzywdę. Przejechałam autostopem wiele dziwnych krajów, zdarzyło mi się spać na ulicy w Kambodży, mieszkałam w namiocie rozbitym na plaży, ale nigdy, przenigdy w życiu nie byłam tak pewna że zaraz ktoś mnie okradnie, jak właśnie wtedy. Jadąc za nami rozmawiali z kimś przez telefon i nagrywali nas, co chwilę podjeżdżali i coś krzyczeli, a ja po prostu chciałam mieć to wszystko z głowy, oddać im to co mam i wyjechać z tego zadupia żywa. Pożegnałam się w myślach ze swoim portfelem, paszportem, telefonem i kamerą i czekałam na to, co się stanie.
To są te przygody, kiedy zgubisz się na Bali? To ja już podziękuję!
Ucieczka
Nie stało się nic. Droga zaczęła się wypłaszczać i pojawiły się jakieś kawałki asfaltu. P. wcisnął gaz, a ja przypomniałam sobie, że trzeba oddychać. Chłopaki zawrócili. Nie wiem, co by się stało gdyby skuter nie zadziałał. W końcu dojechaliśmy do głównej drogi, która biegła wzdłuż wybrzeża. Niestety okazało się, że oprócz masy skuterów z kierowcami z bronią i czarnymi kombinezonami nie ma tam kompletnie nic, dlatego szybko wyznaczyłam drogę powrotną i… serio! Maps.me pokazało, żeby wrócić tą samą drogą. Co więcej, odcinek 15km do jeziora szacuje na 18 minut skuterem. Google Maps pokazuje godzinę. W rzeczywistości nam to zajęło całą wieczność.
Mając dość atrakcji, zjedliśmy po batonie i przeklęliśmy wszystkich Balijczyków. Wyznaczyliśmy drogę powrotną która też biegła przez góry, ale przynajmniej była zaznaczona linią ciągłą i była główną drogą na wyspie. Do powrotu do hotelu zostało nam skromne 130km, co przy ruchu drogowym i korkach na Bali brzmiało jak wieczność. Rozmasowałam oba pośladki i mając przed oczami wizję tak długiej drogi na skuterze, cichutko zawyłam z bólu.
Powrót
Co gorsza, musieliśmy się spieszyć, żeby o umówionej godzinie oddać skuter. Droga powrotna była męcząca, ruch drogowy w Indonezji to walka o życie, ale widok księżyca wschodzącego za otulonym mgłą wulkanem zrekompensował mi wszystko. Przymykałam oczy i starałam się nie zasnąć.
Dojechaliśmy bez szwanku, nie licząc obolałego tyłka, wygiętych w drugą stronę kolan i absolutnego zmęczenia po łącznie 200km na skuterze, w tym połowy w górach. Gubienie się na Bali zdecydowanie kwalifikuję jako rozrywkę dla ekstremalnych podróżników i polecam jednak trochę ją ‘planować’.
Wiecie co jest najśmieszniejsze? Że za to tankowanie za 6,5zł przejechaliśmy całą trasę, a jeszcze nam zostało pół baku. 😀
To mnie nie zniechęci!
Bali – dla mnie to piękne widoki, niesamowita kultura, ciekawe jedzenie i sporo szemranych ludzi, na których po prostu trzeba uważać jak nigdzie indziej. Sporym wyzwaniem będzie fakt, że mimo wszelkich niedogodności, Indonezja urzekła mnie do tego stopnia, że postanowiliśmy tu… zamieszkać. Tak tak, zostajemy na Bali. Następne miesiące będą ciekawe!
Trzymajcie kciuki. :>
2 komentarze
Anonimowy
Zmienisz zdanie na temat Balijczyków jak pojedziesz na Filipiny na wyspę Palawan. Balijczycy NIE SĄ uciążliwi, uwierz mi xD
Unknown
Na Bali jest straszny syf, co prawda jechalismy chyba ta sama trasą 🙂 i nasz skuter tez szwankowal ale nie mialem problemu z ludzmi, co prawda w 2013r. Ruch w Indonezji to koszmar, takiego czegos nie przezylem nigdzie indziej. Jezdzcie na Lombok, tam jest cisza i spokoj, a z tamtad warto tez skoczyc na gili Trawangan i inne male wyspy.