azja,  kartka z pamiętnika,  praca zdalna,  tajlandia

Zwykłe życie w Azji – dzień 10. Wat Arun i ulewa

Od samego rana coś wisiało w powietrzu. Poranek był nieznośnie parny i duszący, zbyt upalny, nawet jak na Bangkok. Idąc na łódkę odkryłam że to chyba dzień, w którym skończyła mi się energia z którą tu przyjechałam – ten podróżniczy haj, gdzie przez pierwszy tydzień po przylocie nie czułam żadnego zmęczenia, pomimo jet laga, pracy ponad 8h dziennie, zwiedzania Bangkoku (10-25km dziennie) i chodzenia po tym wszystkim na siłownię, żeby jeszcze na koniec przeorać się na bieżni. Jakim cudem wytrzymałam tak długo?

Dziś zwiedzaliśmy Świątynię Świtu, czyli Wat Arun. Uwielbiam symetrię i detale. I tę ciszę, która pozwala odpocząć od zgiełku ulic.

Droga powrotna na łódkę prowadziła przez targ – kolorowy, ale głośny. Powietrze gęstniało z każdą minutą i było pewne, że niedługo przyjdzie typowe azjatyckie oberwanie chmury. Po przeprawie przez rzekę Menam przyszedł czas na szybkie zakupy z ulubionego straganu pod galerią handlową (makaron i sałatka z papai na obiad, ryż z potrawką z warzyw których nie znam na kolację). I biegiem do domu żeby zdążyć przed deszczem, który nie nadchodził. Ta cisza przed burzą trzymała w coraz większym napięciu.

Po wejściu do domu położyłam się w przedpokoju na podłodze. Kwadrans później doczłapałam się pod prysznic – w tym klimacie bierzesz go kilka razy dziennie. Owinięta ręcznikiem położyłam się na łóżku i tu włączyła się klasyczna Emi, której największą słabością są popołudniowe drzemki. Obudziłam się po 2 godzinach.

I zupełnie zapomniałam o tej gigantycznej burzy, która nadchodziła. Dziś wzięłam dzień wolnego od jednej pracy, więc poszłam do drugiej, zabierając laptopa do kawiarni. Gdy z niej wracałam, w połowie drogi powrotnej zaczęło kropić. Przyspieszyłam kroku – przecież nie będę nigdzie się chować, skoro do domu mam zaledwie 300 metrów. Zdążę przed burzą. Gdy wyszłam na ostatnią prostą, gdzie akurat zupełnie nie miałam się już jak schować, rozpoczęła się ulewa. Biegłam, starając się okryć szmaciany worek z laptopem.

Musiałam się gdzieś schować, więc wbiegłam w boczną uliczkę. Skacząc przez murek i wpadając z hukiem w ogromną kałużę pogodziłam się z tym, że wrócę ubrudzona jak z Woodstocku, byleby się tylko laptop nie zepsuł. Stanęłam pod wąskim daszkiem pod garażami w ciemnej uliczce i miałam cichą nadzieję, że nie dosięgnie mnie tu ani ulewa, ani ktoś o złych intencjach. Bez internetu, bez kawałka folii żeby okryć sprzęt, stałam tak na ostatnim suchym kawałku chodnika i czekałam. Zaczęło się błyskać.

Gdy ulewa chwilowo zmniejszyła się z takiego 8/10 do 5/10, uznałam że to ten moment – teraz albo nigdy. Skrót do mojego osiedla prowadzi przez dość biedną okolicę, gdzie po wąskiej dróżce między barierką autostrady a prowizorycznymi domkami czasem biegają zwierzęta domowe. Nawet za dnia nie lubię tam chodzić – najbardziej przeraża mnie gigantyczny indyk, który często wyłazi na środek wąskiej dróżki i patrzy na mnie złowrogo, a ja nie wiem jak go ominąć. Przysięgam, ten zwierzak to jest bydlę! Teraz w ulewie i po ciemku, biegnąc po śmieciach przykrytych kałużami, było mi zupełnie wszystko jedno czy zaraz coś mnie nie złapie dziobem. Biegłam najszybciej jak umiałam, zatrzymując się jeszcze na chwilę pod autostradą na kolejnym względnie suchym kawałku ziemi. 50 metrów do drzwi budynku. Tyle dam radę.

Wbiegłam do domu i wyszłam na balkon zobaczyć, czy rozpada się jeszcze bardziej. Lało, co postanowiłam nagrać. To jedno ujęcie które wtedy nagrałam – błyskawica rozdzielająca niebo na pół. Zobaczcie sami na ostatnim filmiku!

Jak się żyje w Azji? Sprawdź relacje na Instagramie lub Facebooku

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *