O 5. rano dziękujemy Serbom za podwózkę z ich kraju aż do Wiednia. Z braku innych zajęć o tak młodej godzinie, zapuszczamy się na stację benzynową – przez chwilę przychodzi nam nawet do głowy, żeby kupić sobie mapę i przestać gubić się w Europie, ciągle lądując pod Wiedniem. Dobrze że w porę zauważamy, że kosztuje ona 24 euro.
Wczoraj w Serbii, chyba z nadmiaru wrażeń, przez przypadek zablokowałam kod PIN do telefonu. Dziś dostaję PUK z Polski i znowu mogę informować mamę, że jeszcze żyję. Ale zaraz… przydałaby się jeszcze ładowarka. Szkoda, że nie pojechała z nami.
Chodzimy po parkingu i pytamy – czasem po angielsku, czasem po polsku, czasem po migowemu – czy ktoś gdzieś nas zabierze, gdziekolwiek. Rozważamy nawet Bukareszt – stolicę Rumunii, ale wizja rozdzielenia się na dwa tiry raczej mi nie odpowiada. Wiedniowy kryzys – nie pierwszy, nie ostatni – kończy się odważną decyzją – idźmy na autostradę!
15 minut marszu i już stoimy na austriackiej autostradzie, gdzie każdy mknie 200km/h. Po paru sekundach wracamy na wjazd na autostradę i tam spędzamy kolejne dwie godziny. Najpierw: śniadanie. Zostało nam pół bułki – jeszcze z Polski, więc jest już dość chrupiąca, oraz kawałek kiełbasy. Czujemy się naprawdę żałośnie, dzieląc się praktycznie niczym. Stoimy za wiaduktem, na zakręcie, na upartego jest kawałek pobocza. Szkoda, że ruch jest prawie zerowy. Zatrzymuje nam się jedno jedyne auto, ale taka wyprawa miałaby się skończyć w… Niemczech? Z braku pomysłów kładę się na plecakach, które leżą na poboczu. Usypiam.Budzi mnie Maciek, który krzyczy, że coś złapaliśmy. Zrywam się na równe nogi i biegnę w kierunku auta, z którego wychodzi kierowca. Z nadzieją znalezionego na bezludnej wyspie rozbitka pytam, czy jedzie do Gratz. Nie jedzie. A może na Słowenię? Nie jedzie. To gdzie pan jedzie? Nieważne, niech nas pan stąd zabierze! Chłopak uśmiecha się, oznajmia, że nigdzie nas nie może zabrać – wyjmuje odznakę i mówi, że policja nie popiera spania na autostradzie. Radzi przenieść się na rondo, które było koło stacji benzynowej – po około 6 godzinach łapania stopa znów ten cholerny parking! Od razu zatrzymuje się osobówka i dowiadujemy się, że zielony tir w drugim rzędzie jedzie do Gratz.
Csiriba Istwan. Mogłabym łapać stopa nawet trzy razy dłużej, byleby tylko w końcu spotkać tego człowieka. Uśmiechnięty Węgier nie zna angielskiego, jedynie kilka słów po niemiecku – będzie miał o czym rozmawiać z Maćkiem przez dwa dni. A teraz historia najpiękniejszego stopa całej wyprawy: podróż spod Wiednia aż do Rzymu.
Nie pamiętam, kiedy zniknęła bariera językowa. Csiriba ma w swojej kabinie zdjęcia dzieci i żony, o których nam opowiada – szkoda, że nic nie rozumiem. Dojeżdżamy do firmy naszego szofera i ustalamy, że za jakieś dwie godziny pojedziemy do Włoch, ale najpierw trzeba załadować 21 ton papieru do drukarek. Się robi! Czekając na załadunek korzystamy z łazienek w siedzibie i wreszcie wyglądamy tak, że znowu możemy robić zdjęcia.
Po szybkim prysznicu czas na jedzenie. Wyjmujemy zupki chińskie – ostatnia rzecz do jedzenia, która nam została. Istwan krzywi się na ich widok krzycząc ‘szajse!’ (z typowo węgierskim entuzjazmem), częstuje nas swoim jedzeniem, które naprawdę jest rewelacyjne. Po obiedzie pomagamy przy zapięciu pasów na tonach kartek – może mało było ze mnie pożytku ale dobrze wiedzieć, jak to wszystko wygląda. Po kilku godzinach ruszamy w drogę.
Nie będę opisywać szczegółowo dwóch dni z trasy Wiedeń – Rzym, ale w skrócie: żyliśmy trochę jak rodzina, więc Istwan kazał mówić do siebie ‘tata’. W rytmach węgierskiego disco mkniemy przez autostrady, patrzymy jak Csiriba skręca fajki, jednocześnie prowadząc – uczymy się więc tej trudnej sztuki i pomagamy mu. Nie sposób jednak nie wspomnieć o porywczości Węgrów – naprawdę coś w tym jest! Kiedy Istwan chciał zmienić płytę i trafił przez przypadek na metal, wyjął ją i połamał na drobne kawałeczki, po czym wyrzucił przez okno, krzycząc swoje ulubione ‘szajse!’. Ostatni lot zaliczyły też jajka, które już nie nadawały się na jajecznicę.
Wjeżdżamy do Włoch. Mam nawet kilka zdjęć zza szyb!
Drugiego dnia podróży, pokonując kolejne kilometry rozpalonych południowym słońcem Włoch, trafiamy na kontrolę. Zatrzymuje nas policja – Maciek nie zdążył się schować i kładzie się tylko w bezruchu na łóżku za fotelami. Jego czerwona koszulka i pomarańczowe spodenki we wzorki nie są zbyt maskującymi kolorami, ale damy radę… Policja podchodzi do kabiny i rozgląda się pobieżnie. Później sprawdzanie papierów i 15 minut kombinowania, jak tu zasłonić Maćka plecakami. Okazało się, że uratowało nas świecące na przednią szybę słońce, przez co wszystko się w niej odbijało. Śmiejąc się z włoskiej policji spędzam ten sobotni dzień – dzień swoich dziewiętnastych urodzin – siedząc i śpiąc na zmianę.