Łapówka do Kosowa, czyli zagubieni w Europie – Włochy, część 3.
Spacerując beztrosko autostradą zastanawiam się, czy mamy większe szanse na mandat, czy na rozjechanie. Maciek powiedział przed wyjazdem że nie może się doczekać, aż zobaczy, że w końcu zmienia się krajobraz – Węgry nie są jeszcze tym, czego szukamy, ale niewątpliwie widoki są przyjemne. Gdzieś w oddali widać pagórki, ruiny zamku, jakieś większe miasto, a dookoła nas rozciągają się pola – choć już trochę inne, niż w Polsce. Rozglądając się po okolicy łapiemy stopa przez dłuższy czas – na autostradzie mało kto chce się zatrzymać, a jak już się zatrzyma, to niekoniecznie jedzie tam, gdzie my.
Jeszcze tylko łapówka i jedziemy do Kosowa.
W końcu zbiera nas człowiek, który mówi trochę po niemiecku. Maciek z zasobem swoich kilku słów prowadzi rozmowę, a ja oglądam filmiki jak dzieci kierowcy podrzucają piłkę i krzyczą coś w nieznanym mi języku. Później oglądamy zdjęcia jego trzech domów, miliarda samochodów i dowiadujemy się, że pan kupuje auta w Niemczech, a później sprzedaje je… w Kosowie. Tak więc zamiast na południe Węgier, planujemy przejechać razem jeszcze całą Serbię, aż do państwa, które kojarzy mi się tylko z wojskiem i czołgami na ulicach.
(nie wiedziałam, że Google Maps wyznacza trasę nie przez granicę Serbii i Kosowa…)
Nie wiem dlaczego, ale zaczynam czuć ogromną ekscytację i jednocześnie niepokój w związku z Serbią. Może dlatego, że brzmi egzotycznie, nigdy tam nie byłam, nie jest nawet w Unii i nie wiem nic o tym państwie? Jedyne co mi się z nim kojarzy to oczywiście wojna. A smsy stąd kosztują miliard!
Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, żeby zatankować. Wracamy do auta i… nie możemy ruszyć. Uparty mercedes nie chce odpalić. Zjawia się z sześciu Serbów ze stacji, elektryk, mechanik i cała reszta ludzi, która powinna sobie z tym poradzić. Niestety, po kilku godzinach czekania rezygnujemy z wyprawy do Kosowa. Jest już zupełnie ciemno, bo dochodzi północ i nie mamy pojęcia, co ze sobą zrobić. Nie mamy noclegu, stopa na autostradzie nie będziemy łapać, bo wszędzie krąży policja (dlaczego?!). Jesteśmy około 2 kilometrów od granicy i postanawiamy pójść tam, żeby złapać cokolwiek, gdziekolwiek, najlepiej jak najdalej.
Maszerujemy dalej z poczuciem, że Serbia nas pokonała – choć Maciek twierdzi, że zepsucie się auta było znakiem, że może nas spotkać coś złego. Decydujemy się jechać w zupełnie inną stronę i zbliżamy się do granicy.
Mijamy budki, pokazujemy dowody i kroczymy dzielnie z powrotem na Węgry. Widok pieszych turystów – zwłaszcza po północy – jest dość rzadki, ale nikt o nic nie pyta, bo do tego wypada mówić po angielsku. Mijamy kolejnego strażnika który krzyczy coś po serbsku – więc my krzyczymy po polsku. Pan machnął ręką więc uznałam, że możemy iść – i wtedy zaczyna się pogoń za uciekinierami – czyli za nami. Wrzeszczą na nas, każą wrócić, a ja nie mam pojęcia, o co chodzi. Serbowie w busiku, którzy właśnie są w trakcje przeszukiwania, znają angielski i tłumaczą, że my też musimy pokazać swoje plecaki. Całe zamieszanie tylko po to, żeby na pytanie ‘alkohol? papierosy? narkotyki?’ odpowiedzieć trzy razy ‘nie’ i móc pójść dalej. No właśnie… pójść dalej. Ale dokąd?
Znowu do Austrii
A co mi tam, nie mam nic do stracenia. Pytam Serbkę z busika, czy zabiorą nas gdziekolwiek. W ten właśnie sposób ‘złapaliśmy’ stopa znowu do Austrii – albo nawet i Szwajcarii, tylko po co? Chcemy jechać na Słowenię lub do Włoch, więc wysiądziemy pod naszym ‘ulubionym’ Wiedniem i odbijemy na południe.
Nocna podróż z Serbami to sporo śmiechu, zimne napoje (chcieli nam dać śliwowicę!), rozmowa, ale dla mnie przede wszystkim upragniony sen. Zostaje jednak przerwany w momencie, kiedy zatrzymuje nas węgierska policja. Przez nasze towarzystwo zrobiło się za dużo osób w samochodzie…
Świecą po oczach latarkami i ze zdziwieniem patrzą na jednego z Serbów, który niedawno został zmieniony przez innego kierowcę, a teraz śpi z tyłu busa na podłodze. Kręcą nosami i widząc problemy, postanawiamy wytłumaczyć, że to wszystko nasza wina – biednych, zdesperowanych autostopowiczów, którzy do tego auta się właściwie wprosili. Młody policjant i policjantka w średnim wieku biorą nasze dowody i… zaczynają je tasować jak żetony z pokemonami, pokazując palcami na nasze zdjęcia i patrząc na zaspane twarze. Śmieją się z nas po węgiersku, co mnie naprawdę zaskoczyło, ale i rozbawiło. Uwielbiam Węgrów!