austria autostop, bratysława, pierwszy wyjazd autostopem, słowacja autostop, włochy, włochy autostop
Nocleg w słowackich krzakach – Włochy, część 2.
Tajlandczyk, Wietnamczyk czy inny Chińczyk, z którym przyszło nam jechać, nie zna żadnego europejskiego języka, w związku z czym jesteśmy całkiem zaskoczeni, kiedy zaczyna do nas mówić ‘Malacky, Malacky!’. Na szczęście w porę zorientowaliśmy się, że Malacky to miejscowość, do której pan chce dojechać – a my musimy się trzymać drogi na Bratysławę. Natomiast na nieszczęście zostajemy zostawieni na słowackiej autostradzie, kiedy robi się ciemno, a do tego prawie nic nie jedzie. Jako że byliśmy wtedy przestraszonymi autostopowiczami bez prawie żadnego doświadczenia, postanowiliśmy przejść na wjazd na autostradę, który był niedaleko. Stojąc przed znakiem ‘autostrada’ czujemy się bezkarni, choć łapanie na zakręcie i w miejscu, gdzie nie da się zatrzymać, jest raczej głupim pomysłem.
Mimo tego szaleństwa zatrzymuje nam się pierwsze i jedyne auto, które jechało tą drogą – dwie sympatyczne dziewczyny, przed Bratysławę. Dzięki ich uprzejmości kilkadziesiąt minut później jesteśmy już przy kolejnym zjeździe – na stacji benzynowej. Jest już zupełnie ciemno i nie wiedząc co robić, chodzimy od zjazdu do zjazdu, od zjazdu na stację i tak w kółko. Mając dość wrażeń na dzisiaj decydujemy się pójść spać. Tylko gdzie?
Nocleg pierwszy: między autostradami.
Maciek wchodzi na dość stromą i wysoką górkę obok naszej drogi i oznajmia, że znalazł miejsce do spania. Wtaczam się z plecakiem i widzę kawałek ziemi porośniętej wysoką trawą – obok nas autostrada, za nami autostrada, dookoła wjazd na jedną z nich. Nad nami gwieździste niebo, a ja leżę skulona w cieniutkim śpiworze i zastanawiam się, dlaczego nie wzięliśmy namiotu. Kilka razy budzę się w nocy z zimna, przeraża mnie fakt, że chodzą po mnie pająki, żuki i inne krwiożercze robale, ale rano jestem całkiem wyspana i zadowolona z noclegu.
Mój chłopak zabronił mi was zabrać.
Dotarcie do Bratysławy było dla mnie pierwszą poważną lekcją, czego nie można robić, jadąc stopem. Wjeżdżając do wielkiego miasta nie pomyśleliśmy o tym, że wydostanie się z niego zajmie nam sporo czasu. Po noclegu pod chmurką łapanie do stolicy Słowacji jest czymś banalnym – zabiera nas młoda dziewczyna, która właśnie rozmawiała ze swoim chłopakiem przez telefon. Normalnie nie zatrzymałaby się, ale chciała mu zrobić na złość – zabronił jej zabierać autostopowiczów. Mimo wszystko przez pół drogi pyta nas, czy na pewno nie chcemy jej zabić – gdybym wiedziała, że wysadzi nas w centrum miasta – na dworcu kolejowym – pewnie bym to zrobiła.
Nikt nie zna tu angielskiego! W końcu udaje nam się dowiedzieć, że nie da się stąd niczym dojechać na wylotówkę prowadzącą na Węgry, więc – podążając za znakami – przez dobre 2 czy 3 godziny przemierzamy Bratysławę pieszo.
Widząc w końcu kilka wyjazdów z miasta wybieramy najprzyjemniejszy autostopowiczom. Po drodze spotykamy innych podróżników. Długi marsz w upale nie zostaje wynagrodzony szybkim złapaniem stopa i spędzamy kolejną dłuższą chwilę, tym razem rozpaczliwie machając kartką ‘Gyor’.
Trudności w komunikacji znikają, kiedy zatrzymuje się nam prawdziwy Anglik z prawdziwym, nieziemskim akcentem angielskim. Nie wiem dokąd jedziemy, ale to nie ma znaczenia. Jeżeli opuścimy Słowację, będę w siódmym niebie.
Po nie-wiem-ilu kilometrach (spałam), nasz kierowca krzyczy z radością ‘moja żona, moja żona!’ – pokazując na srebrne auto kilka metrów przed nami. Szczęśliwy zbieg okoliczności zaowocował i telefonicznie umawiamy się, że na najbliższej stacji przesiądziemy się do sympatycznej Słowaczki, która faktycznie, całkiem przypadkiem, jechała w tym samym czasie, tą samą drogą co jej mąż. Niedługa podróż kończy się w Fischamend – może i na starej mapie Maćka nie ma zaznaczonej tej miejscowości, ale domyślamy się, że jesteśmy w Austrii.
Wiedeń po raz pierwszy.
Serbka podrzuca nas do zjazdu z autostrady, gdzie nie ma żywej duszy. Widząc z daleka nadjeżdżającą ciężarówkę zaczynam skakać i machać błagalnie, zupełnie jak jakiś rozbitek na bezludnej wyspie. Ostatecznie – nie mając pojęcia, w którą stronę jedziemy – docieramy do centrum handlowego, które wygląda trochę jak z bajki. Pierwszy raz w trakcie naszej wyprawy jesteśmy pod Wiedniem (nawet o tym nie wiemy!) – i niestety, nie ostatni.
Stojąc z różnymi kartkami przy małym rondku, umieramy ze zmęczenia. Mamy napis “H” – jak Węgry, “D” jak Niemcy, “Cz”, “Sv” i “A” – jednym słowem – łapiemy gdziekolwiek, bo nawet nie wiemy, gdzie teraz jesteśmy. Jedno z aut hamuje, a kiedy zbieramy rzeczy i biegniemy w jego kierunku – odjeżdża. Mam ochotę zabić chama, ale po 5 minutach kierowca wraca. “Chciałem się wam zatrzymać, ale zobaczyłem, że macie napis ‘H’. Nie wiedziałem co to jest, więc jednak sobie pojechałem. Dopiero po przejechaniu paru kilometrów zrozumiałem, że H to Hungary – no przecież ja tam mieszkam! *tu kierowca robi przeuroczy facepalm*. Nasz kolejny szofer jest świetnym dowodem na to, że chcieć to móc – uczy się angielskiego od 6 tygodni(!), a my nie możemy w to uwierzyć – mówi naprawdę rewelacyjnie. 5 godzin nauki dziennie robi swoje. My też przyczyniamy się do rozwoju naszego starszego Węgra – jest naprawdę zszokowany, że ‘gay’ i ‘guy’ to nie to samo.
Węgry.
Granica austriacko-węgierka, za którą znowu łapiemy stopa, jest bardzo przyjazna – dużo miejsca dla autostopowiczów, brak zakazów i mnóstwo sympatycznych ludzi. Od razu zabiera nas Węgier, który dla odmiany nie zna ani słowa po angielsku.
Na początku naszej wspólnej 180-kilometrowej podróży pokazuję kierowcy, że jesteśmy z Polski i jedziemy do Grecji (musiałam narysować mapę Europy, bo nazwy państw na Węgrzech chyba też mają z kosmosu). Kierowca nas chyba polubił, bo na stacji kupuje nam napoje i cały czas mówi coś do nas po węgiersku, a my uśmiechamy się tylko głupio. Większość podróży jednak wypełniło mi ciche błaganie o to, żeby przeżyć – Węgier jedzie autostradą 200km/h, jednocześnie pisze smsy i rozmawia przez drugi telefon – a co jakieś 3-4 minuty przełącza między nimi samochodową ładowarkę. Wszystkie te operacje są tak zajmujące, że Węgier oddaje kierownicę Maćkowi, a sam operuje tylko pedałami (a raczej – tylko gazem). Problem pojawia się, kiedy niebezpiecznie zbliżamy się do pojazdów przed nami, a Maciek nie umie powiedzieć po węgiersku ‘hamuj!’.
Na koniec dodam, że przez całą drogę kierowca kłócił się z kimś przez telefon. Wiele razy słyszałam, że w piekle mówi się po niemiecku – ja jednak obstawiam węgierski.