Opuszczone tory kolejowe – mój spacer po Paryżu
Łowcy przygód
‘To kompletnie bez sensu’ – pomyślałam, ale przed wypowiedzeniem tego na głos powstrzymał mnie jakiś wstyd przed przyznaniem się Kubie, że się poddaję. Cierpliwie skręcam w każdą kolejną uliczkę i wypatruję czegoś, co jest zielone, duże i trochę pod powierzchnią ziemi. Opuszczona stacja kolejowa. Bez skutku. Zakreśliliśmy już na mapie spory kwadrat, dokładnie przyglądając się każdemu metrowi chodnika. Jak na prawdziwych podróżników przystało spisaliśmy dokładnie gdzie jest to, czego szukamy. Ale kartki z adresem wziąć zapomnieliśmy.
Kręcimy się więc po okolicy, w kółko powtarzając ‘abandoned railway’, czego przecież i tak żaden Francuz nie zrozumie, bo to po angielsku.
Aż w końcu… jest! Mamy trop. Widzimy wiadukt i odnajdujemy schody. Wychodzimy na moje piękne, opuszczone tory, które wypatrzyłam w internecie dawno temu. Wszystko jest zadbane, są tablice informacyjne, mapki dla turystów i… winda przy końcowym odcinku. Cieszę się że w końcu znaleźliśmy to miejsce, ale zdecydowanie nie tak to sobie wyobrażałam. ‘A trzeba było jechać pod wieżę i zjeść bagietkę z brie’ – myślę przez chwilę.
Nie poddajemy się. Z mapy przedstawionej na planie wynika, że opuszczony kompleks torów kolejowych, wiaduktów, stacji i tuneli to 32-kilometrowy pierścień otaczający miasto. La Petite Ceinture działało od 1862 do 1934 roku, a od tego czasu funkcjonuje jako schronienie dla ponad 200 gatunków dzikich roślin i zwierząt, ludzi bezdomnych, alternatywnych paryżan którzy podobno mają gdzieś tam nawet swoją kawiarnię i oczywiście eksploratorów profesjonalnych lub takich jak my.
Szybko znajdujemy magiczną, wyłamaną furtkę i już po chwili drepczemy po błotnistej ścieżce prowadzącej w dół. Tym razem czuć już lekko tajemniczy nastrój i tę ekscytację gdy wiesz, że właśnie wlazłeś tam, gdzie wejście jest ZA-KA-ZA-NE. Z oddali słychać głosy dzieci wrzeszczących na boisku, wiaduktem czasem przejeżdża samochód. Niby to wciąż Paryż, miasto, a jednak zejście kilkunastu metrów w dół i kluczenie wśród wysokich, zielonkawo-szarych murów pozwala na kompletne odłączenie się od rzeczywistości. Każda pojawiająca się na horyzoncie sylwetka wygląda podejrzanie, ale my powoli wtapiamy się w egzotyczną dżunglę zarośniętych śladów cywilizacji i śmiałym krokiem ruszamy po przygodę.
Tory, wiadukt, tory, tunel. Ciemny, zdemolowany tunel ciągnący się przez pół kilometra, może więcej. Dookoła wysokie mury pokryte bluszczem i graffiti. Znowu tory, koczowisko bezdomnych i zaredzewiały garnek na prowizorycznym palenisku. Wiklinowe fotele z połamanymi nogami. Przez chwilę zastanawiam się, jak opuszczone od dziesiątek lat miejsca mogą być aż tak piękne? Wszystko wygląda tak, jakby ktoś te brudne, stare łachy dokładnie tu poukładał: artystycznie porozrzucał śmieci, puste puszki i akcesoria bezdomnych po to tylko, by mieć scenerię do filmu. Ale dobrze wiem, że w opuszczonych miejscach nie ma czasu i miejsca na sztuczność. Torami idziemy tylko my i grupka Francuzów, którzy mają latarki i trochę więcej rozumu.
Ciężko w to uwierzyć, ale spacer po opuszczonych torach zajmuje nam kilka godzin. Mimo pozornej prostoty tego miejsca co krok czuję coraz większy zachwyt, a każda kolejna, na pierwszy rzut oka podobna do poprzedniej spróchniała belka między torami niesie za sobą coś nowego – w tym miejscu nie da się nudzić. Kompletnie nie czujemy upływającego czasu, a o nadchodzącym wieczorze informuje nas tylko zmiana oświetlenia na żółtawo-złociste. Przed nami ostatni tunel – chyba najdłuższy, najbardziej mokry i taki, który mimo ekscytacji wzbudzał też w głowie silny głos: niech on się już skończy. Francuzi świecą latarkami po ścianach i widzimy, że gdzieś tam z boku jest mały korytarz, do którego nikt nie odważył się wejść. Mimo że spacerowaliśmy osobno, bardzo cieszyliśmy się z obecności innych odkrywców. Kto wie na ile starczyłoby nam odwagi, gdybyśmy mieli sami kluczyć wśród kolejowej dżungli?
Dochodzimy do ostatniego odcinka – tego, który nieraz widziałam na zdjęciach, który bardzo chciałam zobaczyć, który mi się po prostu marzył. Nad głowami latają malutkie nietoperze, Kuba wpada w fotograficzny szał robienia zdjęć a ja po prostu stoję i się gapię. Czuję się jak w grze komputerowej.
Où est la sortie?
Wracamy najdłuższym tunelem, szukając wyjścia. Co chwilę się odwracam i biegnę z powrotem, chcąc jeszcze trochę nachapać się widokiem ostatniego dostępnego dla nas odcinka torów. To jest jedno z tych miejsc, do których wrócę na pewno.
Cofamy się do opuszczonego placu budowy. Zniecierpliwieni szukaniem wyjścia Francuzi jak małpki wspinają się po kilkunastometrowym rusztowaniu i skaczą przez mur. Może i lubię ekstremalne przygody, ale w spódniczce i połamanych butach średnio czuję się na siłach żeby testować swoją genialną koordynację ruchową na niepewnej konstrukcji z metalowych rurek. Wchodzimy więc do wielkiego pustostanu i schodkami pniemy się w górę. Dźwięk ulicy. Ludzie. Auta. Dostaliśmy się znowu do świata żywych, ale póki co jest on za siatką. Abo raczej: to my jesteśmy za siatką. Wyglądając co najmniej tak, jakbyśmy włamali się na teren budowy, pośpiesznie szukamy wyjścia. Nie chciałabym tak miłego dnia zakończyć spotkaniem z policją.
To nie jest śmieszne! Nie umiemy stąd wyjść. Wracamy na dół i przy kolejnym wiadukcie znajdujemy schodki. Zamknięta furtka zmusza nas do skakania przez murek. Gdy wydostajemy się na powierzchnię, przechodnie patrzą na nas tak, jakbyśmy spadli z nieba.
Opuszczone tory są zdecydowanie w czołówce ulubionych miejsc, w których byłam. Niestandardowy spacer po Paryżu utwierdził mnie w przekonaniu, że własna inicjatywa w poszukiwaniu miejsc niezwykłych jest milion razy lepsza niż najdroższy przewodnik. Od dzisiaj szykując się do kolejnych wyjazdów wyszukuję nietypowych miejsc tylko z dopiskiem ‘abandoned’. A z tego co widziałam, w Gruzji ich co niemiara.