Pożegnanie z Turcją. (część 9)
Wchodzimy na teren uniwersytetu, udając studentów z Erazmusa. O jak ja bym chciała, żeby moja uczelnia tak wyglądała! Jest tu dosłownie wszystko: łącznie z budami dla bezpańskich psów. Jestem pod ogromnym wrażeniem, więc wrzucę zdjęcie z internetu (a dokładniej stąd):
Znajduję kilka tureckich lirów, bo studenci tej uczelni chyba są tak bogaci, że takich ‘groszy’ z ziemi nie podnoszą…
Poznajemy koleżanki Cana i tradycyjnie pozdrawiamy je mówiąc ‘napium, gy?’. Oznacza to coś w stylu ‘co tam niunia?’ – kiedy okazało się, że Murzynka do której to powiedziałam jest lesbijką, zapisałam w zeszycie: ‘przestań mówić napium gy’. Towarzystwo bardzo miłe i gościnne – polecam Stambuł na erazmusowy wyjazd.
Znowu godzina stracona na podróż po tym olbrzymim mieście. W końcu docieramy do naszego ostatniego stambulskiego mieszkania – jego właścicielka, Egzi, nie zna za bardzo angielskiego, ale to żadna przeszkoda (zwłaszcza kiedy w ruch pójdzie ostatnia butelka wódki).
Może i to dziwne, bo nasz pobyt w Turcji powoli dobiega końca, ale dopiero teraz poznajemy najważniejszą i najbardziej przydatną część języka tureckiego – a mianowicie brzydkie wyrazy. Być może (a jeśli czytają to dzieci?!) dołączę je jako bonus do rozmówek polsko-tureckich, które pojawią się pod koniec relacji. Dla zainteresowanych wspomnę, że wiele tutejszych wulgaryzmów ma rozbudowaną historię powstania – czasem nawet związaną z tradycjami!
Na kolację zostają zaproszone dwie koleżanki. Egzi razem z Canem uczy nas dwóch dziwnych zdań w ich języku, które mamy powiedzieć, gdy przyjdą goście. Oczywiście nie mamy pojęcia, jakie jest znaczenie tych zwrotów…
Dalsza nauka brzydkich słów idzie nam rewelacyjnie. Umiem nawet ułożyć po turecku zdanie ‘pij, ty c*po!’ i w ten sposób opróżniamy butelkę orzechowej wódki. Teraz przyszedł czas na moje zdanie – mówię je jednej z dziewczyn. W drodze powrotnej zupełnie nieświadomie powiem je starszemu mężczyźnie, przy opisywaniu tej historii poznacie tłumaczenie…
Wyruszamy szukać piwa i okazuje się, że w Turcji nie jest to takie proste (zwłaszcza, że jest już noc). W końcu trafiamy na sklep z alkoholem i zaopatruję się w nieśmiertelnego Efesa (tak, znowu dałam 8zł za piwo).
Ostatni dzień w Stambule zaczynamy pobudką po południu i małym kacem. Po typowo tureckim śniadaniu ruszamy na zakupy (jak to się stało, że wstaliśmy o 13, zjedliśmy śniadanie, a wyszliśmy z domu o… 19?!).
Czekamy na autobus i znowu zastanawiam się, jak to miasto funkcjonuje bez rozkładów jazdy. Dobrze, że na tym przystanku jest tablica, na której wyświetla się, za ile co przyjedzie! Szkoda że nie ma to odzwierciedlenia w rzeczywistości, bo czekamy chyba z pół godziny, aż w końcu pojawia się kilka autobusów jednocześnie…
Jedziemy do dzielnicy Kadıköy (tam, gdzie port) i spacerujemy wśród kolorowych stoisk. Wszystkim fanom oliwek muszę polecić te czarne, które kupić można praktycznie wszędzie – mają niesamowity, wyrazisty smak, do tego wbrew pozorom wcale nie są drogie.