Zgubić się w Stambule. (część 10)
Budzimy się później niż chcieliśmy. No co, każdemu może zdarzyć się zaspać. A że w moim przypadku właściwie zawsze…
O 11. zbieramy się na autobus, z którego przesiądziemy się do innego, później do jeszcze innego, aż w końcu dojedziemy do jednej z dwóch odwodnic, które biegną przez Stambuł. Po dokładnym zaplanowaniu trasy i znalezieniu miejsca do łapania stopa na hitchwiki, słyszymy z dworu dziwną melodyjkę. Okazuje się, że spokojna i przyjemna muzyka to szkolny dzwonek, a sama melodia pochodzi z… popularnego tureckiego serialu. Wyobrażacie sobie, żeby piosenka z ‘Na dobre i na złe’ albo ‘Klanu’ informowała was o początku lekcji?!
Wychodzimy. Jak na złość zaczyna padać deszcz – chociaż w sumie dobrze, że dopiero jak wyjeżdżamy. Jedziemy do portu, żeby przepłynąć do europejskiej części miasta. Zupełnie niepotrzebnie dajemy się namówić na czaj, który tutaj jest drogi i trzeba na niego długo czekać, a zostało nam tylko 15 minut.
Wygląda na to, że Can w końcu nie doczeka się swojej herbatki, więc wychodzimy i biegniemy na prom. Pędzę przed siebie kilka dobrych minut, oczywiście na plecach dźwigając jakiś 20-kilogramowy plecak – kiedy w końcu dobiegamy do bramek mam wrażenie, że zaraz wypluję płuca.
Przykładamy kartę miejską, przechodzimy i… Canowi skończyły się pieniądze do wykorzystania! Dlaczego zawsze w takich chwilach? Wszystko dzieje się szybko i podejmujemy strasznie głupią decyzję (chyba nawet sama ją podjęłam, może dlatego była głupia). Dziękujemy za gościnę, opiekę i żegnamy się. Can tłumaczy nam, gdzie mamy wysiąść i jak jechać dalej.
Oczywiście ten wpis byłby strasznie nudny, gdybyśmy dojechali na obwodnicę, złapali stopa i sprawnie dostali się do granicy. Dlatego teraz przez kilka akapitów będę opisywać, jak przez 10 godzin (!) próbowaliśmy wyjechać ze Stambułu.
Wbiegam z Michałem na prom w ostatniej chwili. Tym razem nie jest to zwykły stateczek, a bardziej luksusowa jego wersja. Wpadamy na pokład zdyszani i wszyscy patrzą na nas z lekkim zażenowaniem, zwłaszcza, gdy przywalę głową w sufit.
Rozsiadamy się w wygodnych fotelach i nasłuchujemy komunikatów kapitana. Wszystkie są w języku tureckim, więc mamy zamiar wysiąść wtedy, kiedy zrobią to pozostali pasażerowie.
Ponieważ płyniemy w przeciwnym kierunku niż planowaliśmy, idę na zwiady. Łapię jakiegoś majtka i zadaję kilka pytań po angielsku. Widząc zdziwienie w jego oczach, przechodzę na turecki. Wyciągam swoje rozmówki, które niestety nie były przygotowane pod podróż promem. Znalezienie jakiegokolwiek zdania pasującego do sytuacji zajmuje sporo czasu i trochę przestraszona, chaotycznie poszukując czegokolwiek przydatnego, cały czas natrafiam na zwrot ‘nie, nie chcemy uprawiać z tobą seksu’ (gdyby nas macali w podróży – warto mieć zapisane).
Mimo powagi sytuacji, cała ta ‘rozmowa’ strasznie mnie bawi i jak zwykle kiedy sytuacja jest tragiczna – zaczynam chichotać, próbując się powstrzymać. Mówię kilka losowych wyrazów po turecku i nie wytrzymuję. Ze śmiechu zaczynają lecieć mi łzy, przez co trochę zmieszany mężczyzna postanawia odprowadzić mnie z moim problemem prosto do kabiny kapitana.
Przechodzimy przez blokowane na milion szyfrów drzwi i po chwili uświadamiam sobie, że połowa pasażerów patrzy na mnie jak na VIPa. Przez głupią pomyłkę i gapiostwo udało mi się wejść do kabiny kapitana!