Bo najlepszą pamiątką z Turcji jest szisza. (część 8)
Z zaciekawieniem przyglądam się turystom, ale całą uwagę poświęcam pielgrzymkom muzułmanów, dla których wizyta w Błękitnym Meczecie to iście mistyczna przygoda. Szczególnie fascynuje mnie mycie stóp przed odwiedzeniem Allaha – w tym celu na zewnątrz znajdują się specjalne krany. Jak każdy element islamu, również zwykłe moczenie nóg można nazwać tak, żeby brzmiało mądrze i wzniośle – opisywana przeze mnie czynność to wudu. I jeśli myślicie, że wystarczy zdjąć buty i pochlapać się wodą, to jesteście w błędzie – instrukcję prawidłowego mycia stóp znajdziecie na przykład >tu<.
Kręcimy się po okolicy i – mimo że już jest ciemno – robimy mnóstwo zdjęć. Przy okazji chciałabym napisać kilka słów na temat mnie i mojego aparatu. Otóż ani ja, ani on nie jesteśmy przystosowani do robienia profesjonalnych zdjęć – chodzi raczej o uwiecznienie chwili, niż jakieś artystyczne spełnienia. Wiele osób pyta, jaki mam aparat – najtańszy, malutki Canon, dałam za niego niecałe 500zł. Dlaczego taki słaby sprzęt? Ano dlatego, że po pierwsze i tak ledwo ogarniam jego funkcje, mimo że nie ma ich dużo (po prostu się na tym kompletnie nie znam). Po drugie: nie lubię rzeczy drogich, bo od razu je psuję. A po trzecie i najważniejsze: waży tyle, co nic. No i ponad połowę zdjęć robiłam dosłownie w biegu, bo zanim wyjęłam aparat, chłopaki byli już kilometr przede mną (a zgubić się w takim mieście to kiepska sprawa).
I jeszcze jedna rzecz w temacie: w tym momencie opowieści kończą mi się baterie, a sprytni handlarze w tak strategicznym miejscu sprzedają je w kosmicznych cenach.
(chyba moje ulubione zdjęcie: prawie mnie nie widać, kciuk jako symbol
autostopu i egzotyka w tle. 😀 )
autostopu i egzotyka w tle. 😀 )
Czas na pierwsze pamiątki, których swoją drogą bardzo nie lubię kupować (w końcu trzeba wydać pieniądze, nie wystarczy jeden uśmiech, nie?). W Stambule na szczęście pocztówki kosztują grosze – za 10 sztuk dużych, ładnych kartek płacę 1 euro.
Jedziemy na Taksim (plac w centrum miasta) i próbujemy tutejszych ‘mokrych hamburgerów’ – mokrych, bo bułka maczana jest w sosie pomidorowym. Smaczna sprawa w smacznej cenie – niecałe 4zł.
Przyszedł czas na łażenie po bazarkach – i o dziwo to chłopaki są bardziej zainteresowani bransoletkami, pamiątkami, ciuchami i tego typu rzeczami. Cierpliwie przyglądam się standardowym wystrojom połowy sklepów, mianowicie można w nich kupić: torbę na ramię z Justinem Bieberem, koszulkę z Justinem Bieberem, kolczyki z Justinem Bieberem, zegarek z Justinem Bieberem. Opcjonalnie z One Direction (Hannah Montana jest już chyba passé).
W końcu zauważam coś, co przyciąga moją uwagę: owocowe tytonie i różne rodzaje szisz. Tytoń niecałą dyszkę (125g), mała szisza, w której zakochałam się od razu – bodajże niecałe 40zł. Piszę te wyjściowe ceny z ogromną niepewnością, bo momentalnie namawiam chłopaków, żeby się targować. Nie dziwię się im, że na początku robią głupie miny – co to za przyjemność żebrać o niższą cenę? Ale za dużo się o Turcji naczytała i nasłuchałam, żeby poddać się bez walki. Otóż jeśli macie do czynienia z ulicznym sprzedawcą i mówicie po angielsku, jesteście w jego oczach bogaczami. Nieważne że z Polski, nieważne że stopem i do połowy jak bezdomni – ważne, że znacie angielski i jesteście turystami. Oczywiście na migi dowiecie się, że to i to kosztuje tyle a tyle – cena zawyżona specjalnie dla was, bo przecież jesteście tu na wakacjach i was stać. I jak tu nie skorzystać z tego, że mamy ze sobą Cana, który po turecku wytarguje lepszą cenę? Poza tym moja polaczkowatość nigdy nie pozwoliłaby mi na to, żeby nie postawić na swoim i nie zaoszczędzić kilku groszy.
Licytujemy się tak dobre pół godziny, ustalając różne wersje: 3 szisze i 4 paczki tytoniu + dwie gratis, później tytoń za pół ceny, a ostatecznie – płacimy za 2 szisze, a 6 pudełek z pachnącym tabacco za darmo. Pod koniec oczywiście wychodzi małe ‘nieporozumienie’ (na to też bądźcie przygotowani): podobno mamy coś jeszcze dopłacić i targowanie rozpoczynamy na nowo. Jako ze jestem uparta jak osioł sugeruję, że zaraz rzucimy to w cholerę i sobie pójdziemy, nie kupując niczego, a pan zmarnuje ostatnie 30 minut swojego życia i nie zarobi. I działa! – ostatecznie udaje nam się postawić na swoim i udaje nam się wywalczyć około 30zł mniej. Do tego dostajemy węgielki i folię.
Spacerujemy zatłoczonymi uliczkami – w Stambule życie nocne jest nieźle rozwinięte. Najbardziej jednak wkurza mnie tłum kelnerów, którzy we wszystkich językach świata zapraszają Cię do swojego lokalu, bylebyś zostawił im 30zł za jednego drinka.
Od początku mojego pobytu w Turcji miałam nieziemską ochotę na świeżo wyciskany sok – w końcu kupuję pomarańczowy, a Can z granatów. Obiecuję sobie, że w wakacje pojadę na południe Turcji i nieprzyzwoicie najem się owocami, które tutaj kosztują grosze.
(Każde stoisko z sokami – a jest ich sporo – wygląda właśnie w ten sposób. Dekoracja ze świeżych owoców zachęca żywymi kolorami i słodkim zapachem).
Wracamy do domu. Z wczorajszych resztek ciasta i farszu nasi Turcy próbują ulepić pierogi, ale nie idzie im ani wałkowanie, ani sklejanie – w efekcie smażymy samo nadzienie. Do tego znowu makaron na ostro, a po kolacji bierzemy się na rozpalanie sziszy. Sam fakt, że te nasze są naprawdę malutkie, całkiem już utrudnia sprawę. Drogą prób i błędów, po jakiejś godzinie w końcu się udaje.
13.02.2013, środa.
Piąty dzień w Stambule, dziewiąty całej podróży. O 12. zbieramy manatki i znowu się przeprowadzamy – tym razem już nie w części europejskiej. Dwa razy korzystamy z metra, żeby dostać się do portu – tam wsiadamy na prom do Azji, który oczywiście działa tu na kartę miejską, jak normalny środek komunikacji. Wszyscy chcą nam coś sprzedać, ‘częstują’ czajem – skoro mamy plecaki, jesteśmy turystami. Bogaczami.
Kolejny arcyciekawy filmik, tym razem z wątkiem przyrodniczym. I na szczęście bez mojego głupiego paplania.
(A na zakończenie: dworzec. Zdaniem moich kolegów bardzo dobrze się tam śpi.)