Lato w Krainie Lodu. Autostopowa Islandia (część 1)
Jedna droga dookoła wyspy. Więcej autostopowiczów niż aut. Uwaga! Renifery. Krajobraz księżycowy. A wszystko dzieje się w kraju, w którym znaki przy drodze wcale nie są ograniczeniem prędkości. Są informacją, z jaką prędkością wieje tu wiatr.
Jako że stopem jeżdżę od dawna, trochę się w życiu naczekałam – nieraz stałam przez 8, 12 godzin. I kiedy myślałam, że dużo już w życiu widziałam, poleciałam na Islandię. Zdecydowanie udało jej się mnie zaskoczyć, a nawet i zwalić z nóg, kiedy lodowaty, arktyczny wiatr zrzucił mnie z drogi razem z 16-kilogramowym plecakiem. Dzięki tak wspaniałej, wakacyjnej pogodzie, przez pierwszy tydzień jeździłam z gorączką. Reguła jest prosta: dopóki trzymasz się jedynej drogi krajowej, jest znośnie. Jeśli do tego nie pada i wieje umiarkowanie, jesteś szczęśliwcem. Problemy zaczynają się wtedy, gdy chcemy odbić w głąb wyspy albo ot tak dla śmiechu, przejechać się bocznymi drogami (gdzie jeździ jedno auto na godzinę). Kierowcy też nie są zbyt pomocni, bo po pierwsze: mieszkańców w calutkim kraju jest 320 tysięcy. Tak, dwa razy mniej niż w samym Wrocławiu. Po drugie: ludzie, którzy przez pół roku nie mogą spać bo jest widno, a przez drugie pół nie widzą słońca w ogóle, z definicji muszą być dziwni.
Zima latem, niezbyt studenckie ceny, spanie w namiocie przy okołozerowych temperaturach i prohibicja pewnie nie brzmią zachęcająco i dlatego Islandia wśród polskich turystów przegrywa ze słoneczną Hiszpanią czy imprezowym Mielnem. Ale ja i tak polecam. Może nie na pierwszy wyjazd autostopem, bo można się zniechęcić: taka wyspa, zwłaszcza przy brzydkiej pogodzie, to czysty survival. Cóż, cena pięknych widoków musi być wysoka. W końcu jak często mamy okazję widzieć lodowce, wulkany, wodospady, gejzery, zorzę polarną, czarne plaże i pola lawy w jednym miejscu?
Islandia, sierpień 2014.
Cel podróży: uciec od upałów, zobaczyć coś dziwnego. Pobyć na odludziu i odpocząć od cywilizacji. Swoją drogą dziwna jestem, zimą do Maroka, latem na Islandię…
Towarzysz podróży: Michał, projekt Autostopuję. Z Michałem jechałam też do Grecji!
Kilometrów autostopem: 5500. Do tego mnóstwo pieszo!
Koszt biletów lotniczych (Warszawa-Oslo, Stavanger-Rejkiawik, Rejkiawik-Londyn): ok. 650zł
Wydanych pieniędzy: 500zł (a Michał tylko 200!!! Da się?)
Czas trwania wyjazdu: cały sierpień
Towarzysz podróży: Michał, projekt Autostopuję. Z Michałem jechałam też do Grecji!
Kilometrów autostopem: 5500. Do tego mnóstwo pieszo!
Koszt biletów lotniczych (Warszawa-Oslo, Stavanger-Rejkiawik, Rejkiawik-Londyn): ok. 650zł
Wydanych pieniędzy: 500zł (a Michał tylko 200!!! Da się?)
Czas trwania wyjazdu: cały sierpień
(kreską czerwoną – autostop, niebieską – podróż samolotem).
Polecam się do tworzenia profesjonalnych map.
***
wtorek, 5. sierpnia 2014.
DZIEŃ PIERWSZY
DZIEŃ PIERWSZY
Kierunek: Norwegia.
To będzie najdroższy miesiąc w moim życiu. Kraje skandynawskie przy takim stanie konta to prawdziwe wyzwanie. Ale ja je podejmuję i z wielką radością wydaję wszystkie złotówki w piekarni przy wylotówce na Stryków. Jagodzianki, pączki z wiśnią, pizzerki, chlebek żytni i te sprawy (jak ktoś przeze mnie zgłodniał to sorry). Ja mam świadomość, że to chyba ostatnie dobre i tanie rzeczy, jakie przyszło mi zjeść w tym miesiącu. Michał jest już w pobliżu, kątem oka obserwuję podenerwowaną mamę. Może to przez mój egoizm, może przez jakieś emocjonalne upośledzenie, ale przez dwa lata podróżowania autostopem naprawdę wcześniej nie rozumiałam, że ona może się martwić. Że na pewno się martwi, a nawet że szlag ją trafia. Co prawda zabrałam mamę w te wakacje na stopa i poradziła sobie o niebo lepiej, niż masa innych znanych mi ‘podróżników’. Tak czy siak, teraz jadę sama. Do mroźnej, odległej krainy.
Z niesmakiem sprawdzam godzinę. Jest prawie 10, a o 14 mamy samolot. Jeśli spóźnimy się na lot z Warszawy do Oslo, nie dojedziemy na czas do Stavanger. No i Islandię trafi szlag. Złapać coś pewnie złapiemy, ale co jeśli trafimy na kosmiczne korki? Jeśli nie dojedziemy na lotnisko na czas? Dlaczego znowu muszę gonić samolot? Bach! Michał się odwraca i biegnie, moja mama stojąca 5 metrów dalej skacze z radości a ja wracam do świata żywych. O, już coś złapaliśmy? Biorę swój plecak i biegnę do szwajcarskiego auta. Rozmawialiście kiedyś ze szwajcarskim producentem filmowym, który zna polski? Przeurocza rzecz.
Docieramy do miejsca, z którego startuje ModlinBus. To żałosne, że można nim jechać z Łodzi (!!!) za 9zł, a my wsiadamy do niego taki kawałeczek od lotniska i płacimy po 33 na osobę. Nie mając za bardzo wyjścia i czasu na kombinowanie, musimy jakoś przełknąć pierwszą, organizacyjną porażkę. Podróżniczą zresztą też, skoro bilet z Warszawy na warszawskie lotnisko kosztował prawie tyle, co samolot do Norwegii.
Mój pobyt na lotniskach to nieustanne noszenie plecaka w tę i wewte do koszyka ‘upchnij tu swój bagaż podręczny, a nie będziesz musiał płacić dodatkowo’. Oczywiście nie zgadzają nam się ani wymiary, ani waga plecaków, dlatego część rzeczy zakładam na siebie. Michał wrzuca swój plecak jako ‘niewymiarowy bagaż rejestrowany’ (z góry założyliśmy, że namiot ze śledziami i stelażem do samolotu by nie przeszedł). Jako podręczny wyjmuje za to stylowy… worek na śmieci i reklamówkę z Biedry. Jak robić wiochę, to już na starcie!
Cały mój żal o te 33zł wylewam na Facebooku. Uwielbiam te zbiegi okoliczności, kiedy piszesz jakąś bzdurę, mimo że rzadko to robisz; później przez przypadek czyta to odpowiednia osoba w odpowiednim czasie i w ten oto sposób dostajesz wiadomość: ‘JESTEŚ NA LOTNISKU? MODLIN? GDZIE JESTEŚ?’. Antek, którego nie widziałam milion lat, zaraz leci do Brukseli. Przyspieszam nasze pakowanie żeby przejść szybko odprawę i go wyściskać, ale nasza praca wydaje się być bezsensowna, bo przecież skoro ma się ZA DUŻO RZECZY, to jakim cudem można z nich zrobić MNIEJ rzeczy? Po całej operacji (która trwała prawie godzinę!) przyznajemy sobie nawzajem Order Logistyków Roku i w panice biegniemy oddać plecak. Antek macha mi przez okienko swojego samolotu i pęka mi serduszko, że mimo takiej okazji nie mogłam z nim zamienić nawet słowa. 5 minut przed zamknięciem bramek przechodzimy kontrolę i wsiadamy na pokład samolotu razem z 813618723 innymi Polakami, którzy wszystkim dookoła lubią się chwalić, że wyemigrowali do Norwegii i gardzą naszą Cebulandią. Swoją drogą umieram z zażenowania, bo mimo częstych podróży pierwszy raz w życiu słyszę, żeby ludzie faktycznie bili brawo po wylądowaniu…
(K) raj autostopowy.
Norweskie lotnisko. Na wstępie pojawia się standardowe pytanie doświadczonych i ogarniętych podróżników, czyli: eee, a co teraz? Nie mając za dużego pojęcia o naszym położeniu uderzamy do uśmiechniętej blondynki z wypożyczalni samochodów. Odpowiada tak, jakby codziennie miliony autostopowiczów pytały ją o to samo – macie tu mapę, obok jest darmowy autobus na pociąg do Oslo, wylotówka jest tam i tam, good luck.
Darmowy autobus na dworzec przekonuje nas tym, że jest darmowy. Przy okazji dowiadujemy się, że jesteśmy w Moss, czyli 60km od Oslo. Bieda. Taki pociąg będzie nas kosztował nawet-nie-chcę-wiedzieć-ile. Nie, nie ma sensu jechać do centrum miasteczka, żeby płacić za pociąg i do tego wysiąść w centrum stolicy – wychodzimy z lotniska. Idziemy wzdłuż parkingu lotniska z myślą o wylezieniu na wjazd na autostradę. Po drodze mijamy uśmiechnięte małżeństwo-motocyklistów, które życzy nam powodzenia i szybkiego złapania stopa. Muszę zaznaczyć przy tym, że to już trzy uśmiechnięte osoby z którymi rozmawiałam w ciągu ostatnich kilkunastu minut, a to o jakieś trzy za dużo. Przecież w Skandynawii podobno smutni ludzie mieszkają! Tyle się nasłuchałam o ich zimowych depresjach, że jechałam z największymi w mojej głowie uprzedzeniami. Ciekawe, czy reszta też będzie taka miła.
Od niechcenia macham kciukiem i zatrzymuje nam się białe, drogie auto (nie znam się na samochodach, rozróżniam tylko: srebrne/białe/czarne/kolorowe, małe/duże/ bardzo duże, grat/normalne/drogie). Kierownica po prawej stronie, skórzane obicia i elegancki pan koło trzydziestki. Rozmawiamy angielskim z tak jednoznacznym, znanym i przyprawiającym o dreszcz akcentem, że w ciemno obstawiam, że to Polak. Wysiada ucieszony i wręcza nam wizytówki.
– Wiecie, ja mam firmę przewoźniczą.
Oho, problemy!
– Autobusy do Oslo kosztują 150 koron, ale wiecie… rodacy jesteście, ja wam super promocję zrobię. Zawiozę wa za 120 koron!
60zł od osoby. Co jak co, ale to trochę się nie pokrywa z ideą autostopu. Grzecznie dziękujemy i tłumaczymy, że mamy do przejechania jeszcze parę tysięcy kilometrów podczas tej wyprawy. Autostopem, nie za pieniądze.
– Hm. No ale dajcie spokój, autobusy są za 150! Dobra, dacie mi po stówce i będzie kwita.
– Gdybyśmy chcieli jechać autobusem, to byśmy tu nie stali. Naprawdę mamy bardzo studencki budżet.
(…)
Taka wymiana zdań trwa jakąś chwilę ale czujemy, że mówimy do ściany. Trafił nam się prawdziwy biznesman i dorobkiewicz na obczyźnie a ja czuję się trochę tak, jakby dopadł mnie akwizytor albo przedstawiciel FM Group. Powoli wycofuję się z rozmowy i przypominam sobie słynne powiedzenie kierowców ciężarówek: najgorzej to spotkać za granicą rodaka. Nikt cię tak nie oskubie jak Polak.
– Dobra, no dobra! – krzyczy i nadmiernie gestykuluje. Teraz wygląda jak aktor. – 60 koron za dwoje i to moja ostatnia propozycja.
– Proszę pana, ale my przylecieliśmy pół godziny temu i nawet tych koron nie mamy. Proszę jechać, my sobie coś tu złapiemy.
– Ja z wami pojadę do banku, wypłacicie sobie! Najlepszy bank jest na ulicy B…
Odwracam się, idę parę kroków do tyłu i zaczynam łapać stopa dalej. Przyleciałam do Norwegii pełna oczekiwań i nieco ciekawa, a teraz czuję wyłącznie zażenowanie. Tak, może to dla wielu starych wyjadaczy zabrzmi jak obelga, ale mi zdarzało się płacić za autostop. W Rumunii czy Maroku nieraz widziałam biedę i rozumiałam zasady, że tutaj te parę groszy po prostu wypada dać kierowcy, bo widać że sam ledwo wiąże koniec z końcem, mnie te 2 złote nie zbawią. Ale w takich sytuacjach naprawdę czułam zażenowanie.
Co dziwne, w końcu zabrał nas za darmo. Moim zdaniem jest dość niezręcznie, ale facet od razu zaczyna z nami rozmawiać jak ze starymi kumplami, jakby całego wcześniejszego targowania nie było. Jedziemy więc do kanału, którym możemy ominąć stolicę i dojechać do drogi na Stavanger.
Nie chcąc się narażać policji już na starcie, wysiadamy nie na autostradzie, a na stacji benzynowej. Kasjerki cieszą się na nasz widok tak, że dostajemy dwa kartoniki i mazaki – znów czuję się skołowana taką uprzejmością. Jednocześnie, jako że pierwszy raz w życiu jestem w Norwegii, wreszcie mam możliwość sprawdzić legendy o tutejszych cenach. Gumy do żucia – 11zł, batonik – 20. Plecak mam ciężki jak cholera ale naprawdę się cieszę, że 4kg to jedzenie z Polski.
Z łapaniem stopa to my chyba mamy dziś szczęście. Bo jak inaczej nazwać fakt, że na zapyziałej, trochę złej drodze od razu wsiadamy do oldschoolowego autka norweskiej rodzinki? Jest tak stare, że nawet klamki ma jakoś dziwnie pochowane; jednocześnie jest w tak świetnym stanie, że przez całą drogę piejemy z zachwytu.
Wysiadamy parę kilometrów dalej na rondzie – przy zjeździe do tunelu i miejscowości Drøbak. Nie widząc żadnego sensownego miejsca do łapania, machamy sobie na auta ot tak, na samym początku zjazdu. Po chwili zatrzymuje nam się jeszcze bardziej stylowe autko, niż to przed chwilą. Idąc śladem mojego nazywania samochodów: duże (busik?), bordowe, stare, ale warte miliony. Przy okazji dowiaduję się, że nasz kierowca jedzie kawał drogi, żeby… łowić ryby. A łowić będzie w nocy, bo JEST TANIEJ. Za noc łowienia ryb w Norwegii płaci się tylko 80 euro, halo, promocja życia!
***
Kolejny stop łapie się sam i to w ułamku sekundy. Właśnie bazgrałam tabliczkę ‘Kristiansand’, co prawda to jeszcze dobre 300km, ale skoro idzie nam tak gładko – możemy być chciwi. Dziękujemy więc za podwózkę na te parę kilometrów i łapiemy dalej z nadzieją, że może ustrzelimy coś na dłuższy odcinek. Po jakimś czasie wybrzydzania wsiadamy w końcu do starszego pana, który uzaje że się nudzi i wiezie nas 60km dalej. Na koniec opowiada nam o swoim jutrzejszym rejsie jachtem do Danii i kupuje olbrzymie hamburgery. Podobno za granicą nie wolno przeliczać cen na złotówki, ale jak my mamy tego nie robić, skoro właśnie dostaliśmy zwykłego fast-fooda za 100 złotych od sztuki?…
W myśl zasady ‘zbierz kalorie na zapas’, leję hamburgera wszystkimi sosami w ilościach tak obrzydliwych, że w Polsce w życiu bym tego nie zjadła. Najedzeni do granic możliwości jedziemy jeszcze kawałek do stacji benzynowej. Z czystej ciekawości wchodzimy do pobliskiego supermarketu i cholera, faktycznie chleb kosztuje dwie dyszki. Z perspektywą ciężkiego niedożywienia przez następny miesiąc podobnych cen, przełamuję się i kupuję butelkę najtańszej wody – 6zł. Kto powiedział, że niskobudżetowe podróżowanie należy do prostych i przyjemnych?
Skoro mamy co pić i najedliśmy się na następny tydzień, czas jechać dalej. Gdy widzimy że stoimy na złej drodze, od niechcenia przenosimy plecaki na trasę jeszcze rzadziej uczęszczaną. Słońce chyli się już ku zachodowi i powoli rozglądam się za miejscem na namiot. Wtedy zatrzymuje się dwóch Mołdaców wcinających parówki. Z początku jestem nieufna, ale przecież wydostaniem się z odludzia nie pogardzę.
Po drodze rozmawiamy o rzeczach ważnych i mniej ważnych. Rozmowa generalnie się klei i znowu okazuje się, że trafiłam na fana teorii o dobru, które powraca. Gdy Siergiej dzwoni do jakiejś kobiety mam przeczucie, że dzisiejsze dobro nie skończy się na podwózce. I tak oto po uzgodnieniu z żoną co i jak, zostajemy zaproszeni na noc do mołdawskiej rodziny. A co najlepsze, dzieci kierowcy przez telefon śpiewają mu ‘Sto lat’, więc chyba już znamy przyszłe losy jednej z flaszek, które wzięliśmy w podróż ze sobą.
One Comment
Jhon
I avoided utilizing weight cookers until I was given one of the more present day ones to experiment with. Today's weight cooker is anything but difficult to utilize and makes a decent showing with regards to of cooking pressure washing service in indianapolis the nourishment. It is a help for working families that don't have hours to moderate cook sustenances that need clammy warmth. There are many brands of weight cookers available today.