Lądowanie w Normandii & AmsterdamTrip. – część 4.
Wyjazd z Étretat
Piąty dzień naszej podróży rozpoczęliśmy wspomnianym wcześniej zwiedzaniem i kąpielami w kanale La Manche, po południu postanawiamy ruszyć w dalszą drogę, mianowicie – do Holandii. Wychodzimy więc na drogę prowadzącą na wschód kraju. Autostop we Francji zaskakuje mnie po raz kolejny – i nie chodzi tu o to, że łapie się szybko – bo to nie jest do końca prawda. Dziwi mnie po prostu fakt, że zatrzymuje nam się młoda matka z dwojgiem malutkich dzieci w fotelikach – auto jest nieduże, kiedy wsiadamy z plecakami robi się naprawdę ciasno. Mimo wszystko nikomu to nie przeszkadza i rozpoczynam krótką przejażdżkę z najpiękniejszym niemowlakiem, jakiego kiedykolwiek w życiu widziałam.
Rozstajemy się po około pół godziny, jest 14:40. Ustawiamy się za rondem w miejscowości Fécamp. Ponownie zabiera nas z drogi kobieta (w Polsce naprawdę rzadko się to zdarza!). Niestety nie mam siły na próby dogadania się w jej języku i trochę przez przypadek wychodzi na to, że zostawia nas przed wjazdem na autostradę. Oczywiście po chwili pojawia się służba drogowa, która oznajmia, że nie możemy tu stać, bo to bardzo niebezpieczne. No tak, przecież wszystkie auta przed bramkami jeżdżą poboczem, do tego z zabójczą prędkością.
Stoimy w jednym miejscu godzinę, czuję pierwsze krople deszczu na nosie. Mam wrażenie, że spędzę w ten sposób resztę życia. Gdy przestaje kropić, wyjmuję konserwy i chleb – najbardziej zauważalną oznaką zmęczenia jest to, że paprykarz szczeciński zaczyna smakować jak sos do spaghetti.
Chyba łatwo się domyślić, że udaje nam się coś złapać wtedy, kiedy w najlepsze smaruję chleb sałatką z makrelą. Sam z siebie zatrzymuje nam się kierowca furgonetki z przyczepką, który za cholerę nie zna angielskiego. Pakujemy szybko cały nasz obiad i z bólem serca wyciągam słownik polsko-francuski.
Parlać czas zacząć!
Układanie zdań jakoś mi idzie, ale i tak największą tragedią jest dla mnie rozumienie tego, co chce przekazać mój rozmówca (nie może pojąć, że nie znam jego języka, więc nawet nie próbuje mówić wolno). Pokonujemy jakoś kolejne 100km w kierunku wschodnim i wysiadamy za zjazdem z autostrady, przy obrzydliwie wyglądających łazienkach. Mimo wszystko postanawiam umyć włosy w umywalce, kończymy też nasz jakże pożywny obiad (pijemy nawet herbatkę granulowaną i jemy pyszne, niemieckie żelki!).
Obok nas jest nieduże rondo, od razu udaje nam się złapać stopa. Podchodzę, układam w głowie zdania po francusku, zaglądam do samochodu, a tam… tył calusi załadowany, tylko jedno wolne siedzenie z przodu. Mimo wszystko pan pakuje nasze plecaki do ‘bagażnika bez dna’ i każe usiąść w 3 osoby z przodu. Bardzo dziwna to była przejażdżka, aczkolwiek miło było spotkać kogoś, kto jest w stanie tak ryzykować żeby pomóc obcym ludziom.
Pan kierowca pokazuje nam, gdzie mieszka, znajduje też w słowniku słowa ‘droga krajowa’ i ‘droga płatna’ – nie do końca rozumiemy, o co chodzi, ale wybieramy to pierwsze. Zostajemy wywiezieni w szczere pole. Nasz nowy kumpel zaleca zrobienie napisu ‘LILLE’, na co ja mówię, że nie mamy tektury. Ze wsomnianego ‘bagażnika bez dna’ wydobywa całą stertę kartonów, po czym sam wykonuje dla nas chyba najpiękniejszą tabliczkę, z jaką kiedykolwiek w życiu łapałam stopa. Wiem, że pan tego nie przeczyta, ale DZIĘKUJEEEEMYYYY!
A tęcza za Mrówą była potrójna!
Ruch na tej ‘drodze krajowej’ jest wręcz tragiczny, mimo wszystko po krótkim czasie zatrzymuje nam się przemiły staruszek, który podwozi nas kilka kilometrów prosto. Jesteśmy w następnej wsi, na jeszcze większym zadupiu, do tego zaczyna mocno padać. Kompletne odludzie, za nami biegają gęsi, przed nami stoi ciągnik, a dzień powoli się kończy. Pesymistyczny nastrój mija, gdy po 5 minutach zatrzymuje się młody Francuz, który jedzie do Lille.
Udaje mi się wypocić kilka zdań o naszym szalonym wyjeździe, czego efektem jest otrzymanie ciastek i… propozycja noclegu! O 22. docieramy do mieszkania naszego kierowcy, Jeana Paula. Cieszymy się prysznicem, wygodną kanapą, facebookiem i rozmowami przez Google Translate (jaka komunikacja jest wtedy prosta!). Siedzimy tak do 1. w nocy, natomiast o 9. rano Michał robi mi pobudkę (za co jak zwykle bardzo na niego krzyczę, M. – wybacz! :D).
Jemy płatki z mlekiem i robimy pamiątkowe zdjęcie, na którym mam oczywiście zamknięte oczy:
Jean Paul podrzuca nas dosłownie kilkaset metrów od miejsca, w którym mieszka, za rondo – zaczyna się tam droga ekspresowa. Jak zwykle ignorujemy fakt, że nie wolno na niej łapać stopa. Ale tym razem nie ujdzie nam to na sucho.
“Passeports, s’il vous plaît”
Po około 10 minutach bezskutecznego łapania zatrzymuje się pierwszy samochód. I jest to policyjny radiowóz. A za nimi serwis drogowy. Przygotowuję się na najgorsze i rzucam szybko Michałowi jedną krótką radę: ani słowa po angielsku. Nie znamy tego języka!