Lądowanie w Normandii & AmsterdamTrip. – część 5.
Łapanie do Belgii
Z radiowozu wysiada francuski gliniarz, w wozie siedzi jeszcze dwóch. Robię najgłupszą z możliwych min kiedy słyszę, że właśnie stoimy na drodze ekspresowej i nie można tu łapać stopa. Nawet nie staram się mówić ładnie po francusku, rzucam chaotycznie kilka słów i mówię, że chcemy jechać do Polski. Zdziwiony policjant każe wsiadać i zabiera nasze paszporty.
W panice wyjmuję słownik i sprawdzam, jak jest ‘mandat’. Okazuje się, że za łapanie w tym miejscu wynosi on 90 euro (nawet jeszcze tylu w sumie nie wydałam podczas moich wszystkich podróży). Po krótkiej rozmowie z młodym funkcjonariuszem dowiaduję się, że panowie wcale nie chcą nas ukarać, tylko… podwieźć do lepszej drogi. Chyba zostajemy spisani (tak ‘na wszelki wypadek’), przejeżdżamy kawałek i pod koniec podróży słyszymy ‘do you speak english?’
Bonne chance!
Z drogi ekspresowej, na której nie można łapać, zostajemy podwiezieni na następną drogę eskpresową, na której również nie można autostopować. Na pożegnanie słyszymy entuzjastyczne ‘powodzenia’.
Ustawiamy się za rondem i po kilku minutach zatrzymuje nam się młoda dziewczyna, która jedzie tylko kilka kilometrów. Dziękujemy i czekamy dalej. Ostatecznie z drogi zabiera nas młody Francuz, który samochodem dostawczym wozi strzykawki.
Granica jak granica, autostrada i miliard zjazdów. Nie chcemy ponownie narażać się policji, więc łapiemy z tabliczką ‘BELGIQUE’ przy pierwszej lepszej bocznej drodze. Jest dopiero 12:30, a nasz dzień już pełen wrażeń. Mimo wszystko jestem prawie pewna, że nie przejedziemy dziś Belgii, bo mieszkańcy tego kraju naprawdę nie chcą się zatrzymywać. Trochę zaspojluję i napiszę, że dzięki naszemu szczęściu do wieczora przejedziemy nie tylko Belgię, ale też całą Holandię. I wylądujemy w… Amsterdamie. Ale to za jakieś 6 godzin, na razie wyjeżdżamy z Francji i jesteśmy przy granicy.
Zatrzymuje się przecudna czarna audica z przyciemnianymi szybami. Trochę zaczynam się bać, kiedy widzę za kierownicą Marokańczyka i słyszę turecki (?) rap. Mimo wszystko wsiadamy – jedziemy do Kortrijk, czyli zaledwie 15km. Oczywiście muszę mówić po francusku, więc gdy dojeżdżamy do miasta ustalamy, że jedziemy do ‘stasją’ (mamy na myśli stację benzynową przy trasie). A pan wywozi nas na stację kolejową w centrum prześlicznego, belgijskiego miasteczka. Kiedy zaczyna rozumieć o co nam chodzi z uśmiechem na twarzy wraca na autostradę. Problem polega na tym, że musi najpierw jechać do Francji, bo wcześniej nie ma miejsca do zawracania – w efekcie jedziemy do miejsca, z którego nas zabrał, i robimy kółko. Jest nam potwornie głupio, ale naszemu kierowcy naprawdę to nie przeszkadza.
Stacja benzynowa. Ceny sprawiają, że szybko uciekamy na wyjazd łapać dalej. Nie wiem, czy w Belgii i w Niemczech jest gdziekolwiek coś takiego jak bezpłatna toaleta.
Zatrzymuje nam się kilka osób, ale nie w stronę Amsterdamu. Siedzę tak na ziemi bez większych nadziei, że szybko coś nam się zatrzyma. I wtedy słyszę, że ktoś za nami trąbi – w oddali widać busa, którego kierowca specjalnie zjechał z autostrady, żeby się nam zatrzymać. Biegnącemu do auta Michałowi krzyczę ‘powiedz że nas nie stać!’.
Jedziemy do Amsterdamu!
Mrówa biegnie w moją stronę z takim uśmiechem, jakby dało się zjarać na samą myśl o Holandii.
Wchodzimy do busa i rozpoczynamy rozmowę z Nezarem, rodowitym Jordańczykiem, który wozi po Europie chińskie wycieczki (na szczęście teraz nie ma innych pasażerów). Kilkugodzinna podróż owocuje prawdziwą przyjaźnią polsko-jordańską, jemy wspólnie obiad w Brukseli, robimy mnóstwo zdjęć, wymieniamy się nawet kontami na Facebooku.
(wiem, siedzę jak prawdziwa dama):
Wyprawa służy moim chorym oczom i decyduję się wreszcie zdjąć okulary!
Na drogach królują Polacy, nikt jednak nie reaguje już na łapanie stopa z flagą. Z Nezarem rozstajemy się przy lotnisku pod Amsterdamem. Holandia pachnie pięknie…