Kolejny upalny dzień w lutym (część 7)
8. lutego 2014, sobota – ciąg dalszy
DZIEŃ PIĄTY
DZIEŃ PIĄTY
Jakie to niesamowite! Wczoraj w nocy El-Jadida wyglądała jak z horroru, dziś przypomina raczej ospałą, turystyczną miejscowość. Gdy po obejściu fosy idziemy na poszukiwania podziemnego zbiornika wodnego, widzimy opustoszałe uliczki, porzucone warsztaty i znudzonych sprzedawców. Wszystko dookoła jest strasznie wymemłane, ludzie zmęczeni – wreszcie nikt nas nie goni, o nic nie prosi. Nucę jakieś dziwne piosenki, robię tyle zdjęć, co japońska turystka. I przede wszystkim: chłonę lutowe słońce.
W końcu znajdujemy portugalską cysternę. Grube mury i kilka schodków w dół rozwiązują problem żaru, który leje się z nieba – przyjemny chłód wywołuje gęsią skórkę. Za wejście płacimy całe 3,5 zł ale hola hola! – to miejsce ma aż 4 gwiazdki w naszym przewodniku, musi być czadowe.
Zapach zgnilizny i zalanej piwnicy doprowadza nas do ciemnego pomieszczenia. Nie powiem, główna atrakcja El-Jadidy na zdjęciach robi dużo większe wrażenie. Ze smutkiem odkrywam, że nie będę miała super artystycznego zdjęcia, bo w moje buty nie przeżyją taplania się w wodzie. Ale co to za problem? Pełna poświęcenia zdejmuję czarne, rozlatujące się laćki, śnieżnobiałe skarpetki – i wchodzę do wody boso, ślizgając się po obrośniętej zielonym syfem posadzce. Ohyda.
Niestety, mój spryt i poświęcenie nie wystarczają – mimo że pięknie pozuję jak ‘baletnica’, na zdjęciach i tak wyglądam jak pokraka. Stafu za to wychodzi nadzwyczaj urodziwie:
Reszta wizyty w El-Jadidzie to uganianie się za owocami. Jak wszędzie indziej, pełno tu mandarynek, bananów i truskawek, które wyglądają na tanie, słodkie, soczyste. I pełne błonicy, tężca i wzw a.
Do tej pory starałam się żyć w sterylnych warunkach, bo przed wyjazdem moja pani doktor sukcesywnie straszyła mnie konsekwencjami braku podstawowych szczepień. Z uporem maniaka myłam więc dokładnie każdą mandarynkę, każdą truskawkę, no ale ile można tak marnować tej drogiej, butelkowanej wody? Skoro chłopaki tak dobrze dostosowali się do marokańskiego braku higieny, to i ja powinnam przeżyć – tym bardziej, że mam strusi żołądek. Bez zastanowienia pochłaniam więc wielką reklamówkę hiszpańskich mandarynek, za którą płacimy w przeliczeniu jakieś… 80 groszy.
Autostop w Maroku jest cudowny. Momentalnie łapiemy osobówkę, którą pokonujemy aż połowę drogi do Marrakeszu. Wysiadamy w niewielkim miasteczku, a idąc na wylotówkę, robimy ogromną furorę. Nikt nie rozumie białych turystów, którzy ot tak sobie wędrują z plecakiem przez takie zadupia.
Dookoła zielono – wiosna pełną parą. Jestem mile zaskoczona, że nie wszystko jest monotonnie pomarańczowe. Ale gdy łapiemy ciężarówkę (pierwszą afrykańską!) i wyjeżdżamy kawałek dalej, ukazują się nam pustynne krajobrazy. Niesamowite, w tym Maroku jest wszystko – i ocean, i morze, góry, pustynia, wąwozy, palmowe gaje i zielone, pachnące haszyszem doliny. Mkniemy przez opustoszałe tereny usiane dziwnymi budowlami i szkieletami krów.
A właściwie to ‘mkniemy’ tylko przez chwilę, bo później nasza droga przypomina coraz bardziej wygryziony pasek asfaltu i musimy jechać 30km/h. Coby nie pozabijać się z innymi kierowcami.
***
Gdy jesteśmy kawałek przed Marrakeszem, kierowca zaczyna coś krzyczeć po francusku. Okazuje się, że przed nami jedzie autobus, którym można tanio dostać się do centrum, a naszym tirem odbilibyśmy w inną stronę i znowu musielibyśmy łapać stopa. A robi się ciemno. Rozpoczynamy więc pościg ledwo dyszącą, afrykańską ciężarówką, za ledwo dyszącym, afrykańskim autokarem. Gdy go wyprzedzamy, rozpoczyna się chaotyczne trąbienie i oba pojazdy zjeżdżają na pobocze, kierowcy witają się jak starzy dobrzy znajomi, a my bez problemu się przesiadamy. Dlaczego w Europie nie można tak widowiskowo zatrzymać autobusu?
Jeśli ktoś miałby wątpliwości co do tego, że poruszanie się po Maroku to bułka z masłem, to napiszę, że za jakieś 30 kilometrów jazdy płacimy po 2,5zł. Wysiadamy pod samiuteńką medyną (dla tych co zapomnieli – medyna to stara część miasta ogrodzona murem, toczy się tam życie miejscowych).
Słońce ucieka za horyzont już przed 19. Ruszamy więc na poszukiwania najtańszego z najtańszych hosteli, co wcale nie jest takie proste. Marrakesz jest chyba najbardziej turystyczną miejscowością Maroka, dlatego proporcjonalnie do ilości atrakcji, wielu tu: kieszonkowców, naciągaczy, oszustów i innych ludzi, których bardzo, bardzo nie lubię. Po przekroczeniu murów medyny wchodzimy w tłoczne uliczki i próbujemy zmieszać się z miejscowymi, szukając jakiegoś obdartego szyldu ‘hostel’. Od razu jednak wpadamy w szpony młodych Marokańców, którzy niemal siłą prowadzą nas od jednej kwatery do drugiej, a my w kółko im powtarzamy, że nie dostaną za to od nas ani pół dirhama, bo wcale ich nie potrzebujemy. To niesamowite, jak niektórzy ludzie potrafią być nachalni. I przy tym skuteczni – jesteśmy świadkami niejednego starcia francuskich czy niemieckich turystów, którzy pozwolili sobie pomóc i teraz muszą hojnie wynagrodzić swoich ‘życzliwych pomocników’.
Krążymy po coraz bardziej zapyziałych uliczkach. Znajdujemy tylko riady, w których ‘promocyjne ceny’ zaczynają się od 100 euro od osoby w górę. Śmieję się w serduszku, bo nam trzeba czegoś za 100 DIRHAMÓW OD 3 OSÓB. Ale znajdziemy. Choćby mieli nas tu zjeść.
Parę osób napisało mi, że ostatnie wpisy brzmią jak horror i czy warto w takim razie za to Maroko się w ogóle brać. Warto. Trzeba tylko się uzbroić w cierpliwość i mieć świadomość tego, że taka wyprawa to nie oferta biura podróży w 5-gwiazdkowym hotelu, gdzie większość czasu spędza się leżąc w basenie.
Maroko jest naprawdę niesamowite.