bangkok tajlandia
azja,  tajlandia

Tajlandia – początki. Bangkok i autostop na południe.

Jestem! Po 2 latach wracam do Tajlandii, która nieźle namieszała mi w głowie. Azjo – nie wiem dlaczego, ale Cię kocham. Wysiadając z samolotu poczułam się tak, jakbym wracała do domu.

Pasta do zębów o smaku soli, szejki mango, dziwne odgłosy zwierząt. Słońce, palmy, street food. Przyznam się bez bicia że przez ostatnie 1,5 roku w korpo dość często szlajałam się po Tajlandii – przesuwałam żółtego ludzika na mapę Googla i spacerowałam wzdłuż plaży, oglądałam stragany, sprawdzałam czy cena bananów się nie zmieniła. Próbowałam nawet wejść do 7eleven!

Bangkok

Zatrzymaliśmy się w hostelu w samym centrum i spędziliśmy w Bangkoku 3 dni. Zamiast odespać jet laga, postanowiliśmy pozbyć się całej whisky, bo uznaliśmy że mamy tego po prostu za dużo i nie chce nam się dźwigać. To zdecydowanie nie był dobry pomysł, ale melanż kręciliśmy do 5 i wypromowaliśmy polskość, częstując międzynarodowe towarzystwo pigwówką.

Z jednej strony dobrze wrócić na ‘stare śmieci’, z drugiej patrząc na to ile się zmieniło, czasem łapała mnie nostalgia. 😀 Miasto nie było tym czego nam trzeba, więc wychodząc z założenia że Bangkok będzie naszym punktem przerzutowym i podczas tej podróży znajdziemy się w nim jeszcze nieraz, postanowiliśmy nie zwlekać i uderzyć jak najszybciej na południe – w stronę naszego celu, wyspy, którą upatrzyłam sobie do zamieszkania, a której jeszcze nie widziałam – Koh Phangan.

Czekała nas długa trasa, którą postanowiliśmy oczywiście zrobić autostopem – niezawodnym w Tajlandii. To w drogę!

Pociąg

Z Bangkoku wyjechaliśmy pociągiem, żeby znaleźć się przy głównej drodze na południe i tam łapać stopa. Kiedyś zdarzyło mi się łapać ze stolicy od razu na wylotówce, ale odnalezienie tej właściwej w gąszczu azjatyckich dróg i dotarcie do niej autobusami miejskimi zajęło mi tyle czasu i w sumie pieniędzy, że ten pociąg za miasto jako alternatywa nie wydawał się być głupim pomysłem. Źle trochę, że znowu skusiłam się na kupienie biletu aż do Hua Hin, które akurat nie leży bezpośrednio przy autostradzie numer 4, ale przejechanie 200km za 8,4zł zdecydowanie mnie skusiło (wiecie, że te bilety były jeszcze tańsze?)…

Podróż 3. klasą okazała się mniejszą atrakcją, niż kiedy jeździłam 2 lata temu. Większość wagonu zajmowali, o zgrozo, turyści. Droga dłużyła się niesamowicie i przez pierwsze 3 godziny więcej  staliśmy niż jechaliśmy, a ostatecznie dotarliśmy ze sporym opóźnieniem. Jeśli ktoś jeszcze wahałby się jak podróżować na długie dystanse po Tajlandii to ja powtarzam: jesteś na blogu autostopowym. Tylko autostop!

Hua Hin

Przed 18 wysiadamy na zabytkowym dworcu niewielkiej turystycznej miejscowości nad wschodnim wybrzeżem. Z nami wytacza się tabun białych z walizkami na kółkach, a jakieś małżeństwo mijając nas krzyczy ‘O! Polacy!’. Całe Hua Hin, jak zresztą wiele innych miejsc w Tajlandii, wydaje się być europejską kolonią. Jeszcze pół biedy, gdyby w tych tłumach byli jacyś młodzi, żwawi ludzie. Niestety, większość to taka zbieranina Januszów i Grażyn, głównie z Rosji i Niemiec. Nawet na nocnym markecie, który zawsze był dla mnie ‘ikoną’ tajskości, największą atrakcją były schabowe z ziemniakami i surówką (KTO JEŹDZI DO AZJI ŻEBY JEŚĆ SCHABY Z ZIEMNIAKAMI?).

Mimo że wozimy ze sobą namiot, postanawiamy wziąć 1 noc w hotelu, bo cena na Bookingu za pokój dla 2 osób to zawrotne 30zł. Po nocnym spacerze na plażę i przywitaniu się z morzem, idziemy zjeść coś bardzo tajskiego o odpowiednim stopniu ostrości – wyłam i spuchła mi buzia, ale było pyszne! Ostre jedzenie zapite zimnym browarem to całkiem przyjemna sprawa.


Autostop

Tak jak planowaliśmy, następnego dnia szybko znikamy z Hua Hin. Wychodzimy na wylotówkę i łapiąc stopa nie mogę uwierzyć w fakt, że czekamy aż 30 minut! Coś popsuła się ta moja Tajlandia.

Po dojechaniu kilkunastu kilometrów, ale już a dobrą drogę, sytuacja się poprawia. Po kilku minutach podjeżdża do nas dziwny kosmita na motocyklu. Ma kask wyglądający jak hełm, słuchawkę w uchu, mikrofon przy ustach i kamerę z boku tego całego rusztowania. Kiedy w końcu wyplątuje się z tej konstrukcji, naszym oczom ukazuje się twarz młodego Koreańczyka, który chce nas zabrać całe 250km, aż do Chumphon. Oceniam wzrokiem motocykl, niby wyglądający jak bestia przy tych wszystkich tajskich skuterkach, ale z drugiej strony my też swoje ważymy, nie mówiąc już o plecakach. Trochę nie wiem o co chodzi ale podobno mamy stać i czekać, bo zaraz ktoś od niego będzie tu jechał i nas zabierze. Na dwa motocykle? 300km? Chyba nie ogarniam co się dzieje.

Sprawa wyjaśnia się, kiedy osobówką podjeżdża żona naszego kolegi. Trafiliśmy na parę, która przez całą drogę rozmawia z sobą, ale każde z nich ma inny środek transportu.

Jachtostop

Wiemy że jeśli dobrze pójdzie, najdalej dojedziemy dziś do Surat Thani. Znajdując kolejny pokój dwuosobowy w centrum miasta za 30zł, decydujemy się dać sobie odpocząć i robimy rezerwację z wyprzedzeniem. Stopa do celu, czyli na 180km, łapiemy momentalnie i jest to Taj z córką. Jak się okazuje, brat kierowcy ma łódź i jutro płynie z Surat Thani do Koh Phangan, więc możemy spać na łodzi i rano popłynąć ‘jachtostopem’ do naszego celu. Oczy mi się cieszą bo i nocleg na łodzi, i prywaty transport, i zaoszczędzenie 1000B byłyby całkiem przyjemne. Przez całą drogę wyobrażam sobie wieczór na jachcie i poranek za sterami.

A na koniec się okazuje, że jednak z tego planu nici i wysiadamy w centrum miasta.

Jachtostop – kolejna rzecz na mojej liście ‘do zrobienia’!

Surat Thani

Jeśli narzekałam na Hua Hin i tysiące starych turystów, to w Surat Thani widziałam tylko 4 białe osoby. Samo miasteczko jest dosyć przyjemne, a do tego trafiliśmy na jakiś gigantyczny festiwal jedzenia. Podążając za tłumem lokalsów oglądamy pokazy, mijamy stragany z jedzeniem, w tym krewetki wielkości głowy. Po powrocie do hotelu okazuje się, że do naszego upragnionego Koh Phangan – które wydawałoby się, że stąd jest na wyciągnięcie ręki, zostało jeszcze drogą morską aż 100km. Decydujemy się wykupić transport za 32zł, bo organizowanie go na własną rękę zajęłoby nam mnóstwo czasu i sił, a zaoszczędzilibyśmy całe… 2zł.

14 marca, wieczór

Pierwsze 4 dni były bieganiną i zgiełkiem. Jestem zmęczona upałem i opaliłam się jak budowlaniec, ale długo nie mogę zasnąć. Jedyne co mam w głowie to jutrzejszy prom i dużo błękitnej wody dookoła.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *