Koh Phagan – rajska wyspa w Tajlandii. Prom i Haad Baan Tai.
Po kilku dniach w Bangkoku i autostopowej podróży na południe kraju, dostaliśmy się do Surat Thani. Stamtąd mieliśmy jeszcze 100km promem na rajską wyspę, którą upatrzyłam sobie już dawno – Koh Phangan.
15 marca 2018, czwartek
W hotelu w Surat Thani udało nam się załapać na poranny prom z przejazdem autobusem za 32zł. Mieliśmy pojawić się na dole o 8:30, więc mając w planach 3.5-godzinną podróż, postanowiliśmy kupić na drogę jakieś jedzenie – przecież nie wybiorę się w podróż BEZ PROWIANTU. W drodze do 7eleven złapała nas jednak hotelowa obsługa z wielkim zdziwieniem, gdzie my się wybieramy i że nasz taxi driver już czeka. Wstyd mi w ogóle trochę, bo jak to backpackerka z krwi i kości korzysta z gotowych usług, ale o dziwo ta cena była po prostu normalna, więc postanowiłam zaszaleć i dać się przewieźć.
Kwadrans później, wciąż bez jedzenia, czekając już w innej części miasta na autobus do portu Donsak (ok 70km), postanowiłam zostawić na chwilę plecak Patrykowi i ruszyć na poszukiwania śniadania. Jak na złość wszyscy Tajowie chyba jeszcze spali, a jedyne otwarte sklepy to były te z częściami samochodowymi. Dobiegłam w końcu na jakiś dworzec i chwyciłam 2 szaszłyki i woreczki ryżu. Jest! Pożywienie na drogę zdobyte. Wróciłam zdyszana idealnie w momencie, w którym zza zakrętu wyłonił się autobus. Oszczędnie zjadłam pół porcji i poszłam spać.
Prom na Koh Phangan
Oczywiście okazało się, że jedzenie można też kupić na promie, bo jest tam sklep. Większość podróży przesiedziałam przy barierce, gapiąc się przed siebie i wystawiając wysmarowaną kremem buzię do słońca. Kręciłam też trochę filmów na których jest tylko woda, woda i woda. Chyba nie zostanę vlogerką.
Okej. Teraz też trochę leję wodę. Wodę, wodę, wodę.
Główny port Koh Phangan jest jednym z tych traumatycznych miejsc, w których łapie cię rój taksówkarzy i każdy krzyczy ‘taxi! Taxi!’. Udając że nie słyszę, szłam w stronę głównej drogi i rozglądam się dookoła, podziwiając plaże. Już dopływając tutaj promem widzieliśmy z daleka kilka żółtych linii ciągnących się wzdłuż lądu i lazurową wodę przy płytkim brzegu. Oczami wyobraźni widziałam te setki czy tysiące małych kolorowych rybek jak z bajki i przez chwilę nawet pomyślałam, że jestem potworem, bo nie pozwoliłam Patrykowi spakować maski do nurkowania.
Z zadumy wyrwał mnie ból pleców, które upomniały się właśnie, że trochę za długo niosę już plecak. Tak się nieszczęśliwie składa, że chwilę przed podróżą przeszłam rehabilitację i powinnam się raczej oszczędzać, o ile przy moich wojażach takie słowo istnieje. Spojrzałam na maps.me i ze smutkiem odkryłam, że do naszego hotelu jeszcze 4.5km. Łapanie stopa na Koh Phangan nie jest proste, bo jeżdżą tu w większości skutery i taksówki. Przez chwilę próbujemy, ale nie ma to sensu. Słońce praży niemiłosiernie i postanawiamy dowiedzieć się chociaż, jaka jest cena przejechania tych kilku kilometrów. Widząc cennik, próbuję coś wytargować – ja rozumiem że turyści to jelenie, a brak komunikacji miejskiej pozwala podbić ceny, ale bez przesady!
Haad Baan Tai
Ostatecznie z buta pokonujemy całą drogę, co w panujących warunkach jest dosyć męczące. Zatrzymujemy się w Velvet Hotel w Baan Tai (bo promka na Bookingu) i postanawiamy wziąć prysznic, a później wybrać się w końcu na plażę. Piszę w końcu, bo właściwie odkąd kupiliśmy bilety w styczniu, o niczym innym nie marzę.
Południe wyspy jest okej, ale to nie jest miejsce do mieszkania i chcemy sprawdzić jeszcze inne kierunki – ta część ma brzydsze plaże, jest bardzo głośna i imprezowa, a my zdecydowanie jesteśmy już na to za starzy (25 na karku, hohoho). To tutaj odbywa się słynna tajska impreza Full Moon Patry. Z ciekawości dopytujemy o ceny domków, bo planujemy zostać tu dłużej, ale zdecydowanie wolimy objechać najpierw wyspę skuterem i wybrać idealną plażę, przy której zamieszkamy.
Jeśli ktoś się zastanawia dlaczego nie mieszkamy w namiocie, to nie wiem. Ale cały czas wozimy go ze sobą i z pewnością będzie miał swoje 5 minut!
Dzień szybko mija, a ja myślami jestem przy kolejnym check-oucie i ponownym pakowaniu plecaka. Pierdzielę. Hotel nam podpasował, a my chcemy jutro udać się na spokojnie w poszukiwaniu domku, więc jednogłośnie decydujemy przedłużyć nasz pobyt. I chociaż z reguły nie palę, z zimnym piwem i papierosem, stojąc na balkonie, do później godziny wsłuchuję się w dźwięki nocy.
Czy znajdziemy jutro miejsce, które będę mogła nazwać domem?