Śniadanie po islandzku (część 5)
Pierwsze dzikie obozowisko w Islandii jest tak dzikie, że w pobliżu nie ma nawet jakiejkolwiek pitnej wody. Namiot rozbijamy na skrawku mchu, otoczonego niskimi krzakami. Wieje? Troszkę mniej. Jest miękko? Jak w łóżeczku. Ciut pochmurnie, ale widno – taka północ na Islandii.
Gdy ścielę w naszym szałasie, z daleka słyszymy nadjeżdżające auto. Ostatni turyści z wodospadu Glymur – Michał zatrzymuje ich i zdobywa trochę wody. Nie mamy zasięgu, rozładował mi się telefon, w promieniu kilku(nastu?) kilometrów nie ma żywej duszy i jestem tak daleko, że nawet nie wiem gdzie. Mam trochę jedzenia i picia i czuję się tak oderwana, że jest mi naprawdę wszystko jedno. Przyjemnie. Chciałabym tu zostać do końca świata i jeść korzonki.
Zakładam piżamkę i zawijam się w kokon.
9 sierpnia 2014, sobota
DZIEŃ PIĄTY
Zimne powietrze drażni płuca, lewa ręka zdrętwiała, coś chrobocze mi koło ucha. Jestem tak zmarznięta, że ledwo wyczołguję się ze śpiwora. Nie wiem jak wpadłam na tak kretyński pomysł, żeby rozebrać się do snu. Od razu zakładam na siebie wszystko, co mam:
– rajstopy
– legginsy
– dresy
– grube spodnie moro
– 3 pary skarpet
(i wciąż mam na sobie piżamę)
– 2 bluzki
– flanelową koszulę
– zimową bluzę
– kurtkę
– czapkę
– szalik
– getry założone na ręce (po hipstersku)
– i jedną rękawiczkę.
Czyli krótko mówiąc, właśnie wykorzystałam garderobę przeznaczoną na następny miesiąc. Czy żałuję? Nie. Będę tak chodzić codziennie.
Plecak zrobił się dziwnie pusty. Przywitawszy się z kolejnym, tym razem słonecznym dniem, rozpoczynamy spacer w poszukiwaniu aut, które można by łapać na stopa. Po porannym marszu dochodzimy do skrzyżowania i zalążków asfaltu – oraz kilku znaków drogowych. W akompaniamencie ryczących baranów ogarniamy wzrokiem błękitną, lodowatą wodę, która ciągnie się aż po horyzont. Nigdy bym nie pomyślała że tak opustoszały i jednolity krajobraz może być tak kosmicznie podniecający.
Dookoła dwie drogi. I w jedną, i w drugą stronę nam pasuje – wypatrujemy więc jakichkolwiek samochodów i łapiemy we wszystkie możliwe strony. Jak na takie odludzie ruch nie jest nawet najgorszy, ale z każdym obojętnie patrzącym na nas kierowcą mam wrażenie, że autostop nie jest tu popularny. Pierwsza faza łapania stopa – radosne podskoki i machanie – szybko przechodzą w żałosne kulenie się i osłanianie plecakiem przed wiatrem. Mija trochę czasu. Nic. Coby nie zamarznąć, postanawiamy iść.
Chlebodajny kamień
Skoro utknęliśmy i póki co nie mamy szans na znalezienie przygód, warto znaleźć chociaż jakieś skarby. Pod jakimś kamieniem dogrzebujemy się do zakopanych milionów monet i bierzemy 500 na śniadanie – podnosi nam to morale fantastycznie, bo w końcu stać nas na chleb. Mając mocną motywację do dotarcia do jakiegoś sklepu, łapiemy stopa z takim zaangażowaniem, że w końcu się udaje.
Matka z synem. Typowym, islandzkim dzieckiem, które jest rude, piegowate, ma może z 6 lat i zna angielski lepiej niż ja. I nawet nie ma tego elfickiego akcentu!
Wiecie ile czasu łapaliśmy dziś pierwszego stopa? 3,5 godziny. Tyle pracy tylko po to, żeby przejechać 15 km i znowu utknąć na tej samej, pechowej drodze.
Stopa na leżąco
Próbuję opatentować najmniej inwazyjne łapanie aut. Ja wiem że jak napiszę ‘wieje’ to jest to abstrakcja – to trzeba poczuć. Ustalmy jedno – wieje to zwiewa mnie z drogi i porywa mi czapkę, a pizga tak, że kropelki deszczu zamieniają się w śnieg. Tym razem całkowicie kładę się na asfalcie i zasłaniam plecakiem, bo w końcu ‘im mniej mnie stoi, tym mniej obrywam wiatrem’. I właśnie wtedy zatrzymuje się trzech młodych Islandczyków. Też rudych. Chyba przestanę śmiać się z rudych.
Znowu przejeżdżamy kawałeczek i znowu musimy łapać – czy cała nasza wielka wyprawa to będzie takie skakanie co 5km? Na szczęście tym razem wysiadamy na drodze, która naprawdę już wygląda w miarę cywilizowanie i jest całkiem ruchliwa. Ach no tak, Islandczycy mówią na nią ‘autostrada’. Zbiera nas śmieszny Włoch, Mariano-italiano, który proponuje nam kilkudniową wycieczkę po Islandii. Właściwie to nie wiem, dlaczego się nie zgodziliśmy, ale dojeżdżamy do Borgarnes. MIASTO, ROZUMIECIE? Pierwsza islandzka metropolia!
Bonus znaczy Biedronka
Zapamiętajcie tę nazwę i powtarzajcie za mną. BONUS – święte miejsce wszystkich Polaków. BONUS – życiodajny dla wszystkich backpackersów. BONUS – darmowa kawa. BONUS – polubiłam go nawet na Facebooku, a ja skąpo rozdaję lajki. Od razu wiemy, dokąd chcemy iść w Borgarnes, o którym nie wiemy zupełnie nic. Poza jedną rzeczą – że jest w nim BONUS i właśnie mamy zamiar przebalować w nim wszystkie korony, jakie mamy (13zł). W przedsionku nie wieje więc rozkładamy się tam z plecakami i jedno z nas musi zostać, bo do środka broń Boże brać plecak. Bo można coś ukraść. A wiecie czyja to zasługa?
Była też druga po polsku – ‘wszystkie kradzieże zgłaszane na policję’.
…
Pierwszy na zwiedzanie udaje się Michał. Po obczajeniu najtańszego chleba i skyru (uznajmy, że tradycyjny skyr to jogurt. Choć tak naprawdę skyr to nie jogurt, skyr to skyr!) – moja kolej na wycieczkę i dokonanie przemyślanego zakupu. Wybieram olbrzymi chleb tostowy który wygląda jak pokrojona breja, ale jest stosunkowo tani, skyr – naturalny, bo na inne na razie nas nie stać. No i to by było na tyle.
Na jedzenie rzucamy się jak wygłodniałe zwierzęta i nawet nie wysilamy się za bardzo przy szukaniu miejsca na posiłek. Mimo że dookoła jest sporo budynków w których można się ogrzać, my siadamy między samochodami i próbujemy rozłożyć karimatę tak, żeby jej nie zwiało. Jak smakuje skyr? Jak bardzo gęsty, lekko kwaśny (według Michała nawet i słony) jogurt naturalny. Dla mnie pycha, tym bardziej, że ma dużo białka i można robić masę. Jak ktoś jest wybredny, to dostępne są też skyry smakowe – pyszne jak Danonki!
Ludzie się z nas śmieją. Kiedy ja przeżywam swoją sierpniową zimę stulecia, rodowici Islandczycy chodzą w koszulkach i jedzą lody.
W informacji turystycznej ładujemy telefony i poznajemy Marka – polskiego autostopowicza, który zdradza nam sekrety freeganizmu oraz w których kontenerach szukać przygniłych jabłek z Bonusa. Bogatsi o tę wiedzę zwijamy jeszcze stos ulotek, książeczek i przewodników po Islandii i postanawiamy ruszyć śladem Juliusza Verne w Podróż do wnętrza Ziemi, czyli do wulkanu Snefellsjokull.
One Comment
Unknown
Wystraszyłam się, ale jeszcze bardziej nie mogę doczekać się swojego wyjazdu 😉