
Pierwsze wrażenia z życia w Korei
Sztuka przetrwania nie sprowadza się do złapania stopa, rozpalenia ogniska i znalezienia miejsca na nocleg. Tu polega ona tylko na tym, żeby nadążać za koreańskim tempem życia.
Tylko? A może to aż?
To dopiero mój pierwszy miesiąc w Korei, ale w ciemno mogę powiedzieć, że lipiec to najmniej szczęśliwa pora na odwiedzenie tego kraju. Na szczęście już się zaaklimatyzowałam, ale pierwsze zderzenie z monsunem – wysokimi temperaturami, wilgotnością jak w dżungli i permanentnym deszczem, było dosyć brutalne. Choć z tego co słyszałam w Polsce tegoroczne lato też nie jest zbyt udane, także nie mam co narzekać.
A wracając do monsunu – kiedy widzę codziennie w wiadomościach, że w Indiach, Chinach, Wietnamie, Tajwanie, Japonii i wszędzie dookoła jest powódź, naprawdę mam wrażenie, że pogoda i tak mnie oszczędza.




Mimo spiętej atmosfery i produktywności na poziomie 2000% polskiej normy, jest kilka ludzkich rzeczy, które w biurze mnie urzekły. Pierwszą z nich jest szczotkowanie zębów, które jest sportem narodowym. Jak przejdę koło łazienki i są uchylone drzwi, to zawsze zobaczę tłum Koreańczyków myjących zęby. Open-space, mimo że zazwyczaj pogrążony w grobowej ciszy i skupieniu, w przerwie obiadowej rozbrzmiewa głośnym dźwiękiem szczotkowania zębów. Ludzie od samego rana aż po wieczór łażą po korytarzach, kręcą się w łazienkach, szorują, szorują, szorują…
I ja mam w pracy szczoteczkę i pastę – jak w Polsce, tylko tutaj zgodnie z modą, używam ich w ciągu samej pracy 3 razy. Nie dorobiłam się jeszcze profesjonalnego zestawu, bo dziewczyny w łazience mają specjalną szafkę, w której trzymają swoje plastikowe kubeczki i szczoteczki z pastą – zupełnie jak w przedszkolu!
Po pracy pozwalam sobie na regenerację na najwyższym poziomie, zamieniając swój hotelowy pokój w małe spa. Moda na koreańskie kosmetyki udzieliła się i mi, a kiedy widzę w centrum handlowym po drugiej stronie ulicy tyle promocji 1+1, aż żal nie przetestować wszystkich kremów z śluzem ślimaka, pianek do twarzy z ekstraktem z fasoli mung, maseczek z uszami kota i aloesowych żeli. W zasadzie jako że nie bardzo mam na co wydawać tu pieniądze, a Hebe jeszcze tu nie dotarło, wszystkie koreańskie wony przeznaczam ‘na głupoty’.
Kiedy weszłam do samolotu relacji Warszawa-Seul, rozbawiło mnie że większość obecnych na pokładzie Koreanek jeszcze przed startem nałożyła na twarze maseczki i poszła spać. Kiedy doleciałam na miejsce, przestałam się dziwić, że kobiety mają tu fioła na punkcie dbania o twarz. Bo jeśli na co dzień oblepia je takie powietrze jak to lipcowo-monsunowe, to jedynym skutecznym sposobem jest nieustanne nakładanie warstw kosmetyków, maseczek i pudru. Koreanki z umiłowaniem poprawiają makijaż w metrze, przeglądają się w każdej szybie, chłodzą twarz wiatraczkami podpinanymi pod USB. Zresztą, o zgrozo, tutaj nie tylko kobiety się malują…




Nie wiem jeszcze, czy polubię ten kraj, czy nie. Jedno jest pewne – kolejny raz doszłam do wniosku, że mimo całej swojej miłości do Azji, nigdy nie mogłabym zamieszkać tu na dłużej. Brakuje tu dość podstawowego artykułu użytku codziennego.
Jak można żyć bez czekolady?


One Comment
dookolaglobu.pl
dawno mnie tu nie było, dobrze widzieć, że nadal jesteś w pisarskiej formie 😉