lanzarote autostop
hiszpania,  lanzarote,  tanie loty,  wyspy kanaryjskie

Wyspy Kanaryjskie za 10€ – Arrecife

Połowa grudnia. Na nogach mam japonki, a gdzieś 4700 kilometrów dalej – niedokończoną inżynierkę. Och. Zatapiam stopy w miękkim piasku, przebieram go palcami, teatralnie przewracam się w tej ogromnej piaskownicy i turlam jak dziecko w kierunku morza. Siadam po turecku, otrzepuję włosy i z niedowierzaniem wpatruję się w chowające się za horyzontem czerwone słońce.  Jedyne czego mi teraz do pełni szczęścia potrzeba, to opierdzielić paczkę kabanosów, którą mam w plecaku.

Taaaak. Dolecieć tu za 9.99euro było chyba moim największym życiowym wyczynem.
 
Lotnisko na Lanzarote. Dwie na co dzień uwięzione przez studia autostopowiczki, które swoją drogą wcześniej się nie znały, wybiegają głównym wejściem. Przed chwilą spały w namiocie rozbitym w deszczowo-śnieżnej plusze pod Paryżem, a teraz widzą tyle gorącego słońca – to dziwne, bo mamy środek grudnia! Rzucają plecaki na chodnik, zrzucają zimowe ubrania, zakładają sandałki i przez dobre pół godziny robią sobie zdjęcia z kaktusami.
 
Ach te dziewuchy i ich wakacyjny entuzjazm. Naprawdę można się tak cieszyć na widok lotniskowego zielnika?


12 grudnia 2015, sobota

DZIEŃ PIERWSZY
Pierwszy autostop na Kanarach to bułka z masłem. Zresztą jak mogłoby być inaczej, skoro łapią go dwie dziewczyny? Po wyjściu z lotniska wystawiamy kciuk i już po chwili jedziemy do Arrecife – stolicy Lanzarote, oddalonej może o 5 km. Wysiadamy na plaży i szukamy butelkowanej wody. Jak to zwykle w Hiszpanii bywa, nikt nie pracuje – wszystkie sklepiki są pozamykane. Dziwne uczucie – nie pijesz nic przez cały czas odprawy, przez cały lot, łapanie stopa, czyli łącznie z pół doby. Nie pijesz tak długo, że aż przestaje ci się chcieć pić (no, u mnie emocje często sprawiają że zapominam, że trzeba jeść, nawadniać się i systematycznie oddychać).
 
W zasadzie o miejscu w którym się znalazłyśmy nie wiemy nic oprócz tego, że jest tu ciepło i są wulkany. Podróż z założenia miała być bez planu, więc decydujemy się po prostu zaopatrzyć w trochę egzotycznego prowiantu i urozmaicić nim suche bułki i kiełbasę przemyconą z Polski. Kolacja na plaży przy zachodzącym słońcu z piękną nieznajomą? Brzmi ekstra!
Arrecife liczy sobie nieco ponad 50 tys. mieszkańców, czyli nawet mniej niż Pabianice. Mimo wszystko widać, że to tu toczy się życie. W końcu to tutaj jest Burger King, Ikea, duże centra handlowe i wszystkie inne oznaki zachodniej cywilizacji. Swoją drogą, jeśli ktoś się uczy hiszpańskiego, to ‘arrecife’ znaczy po prostu rafa. A może nie po prostu, bo czarne skały wulkaniczne kilkaset lat temu broniły mieszkańców miasteczka i rybaków przed napadami piratów.
Kolacja na plaży.
Wybacz dziekanie, wyjeżdżam w pilnych sprawach!

 
Dlaczego wszystkie budynki są białe? O tym opowiem Wam następnym razem. :>


 
Morska bryza przyjemnie chłodzi rozgrzaną zwrotnikowym słońcem twarz. Miasto rozświetlają już tylko uliczne latarnie i gdzieniegdzie poustawiane gigantyczne choinki. Przybyłyśmy na Lanzarote świetnie przygotowane: mamy kuchenkę turystyczną (po kulinarnych popisach na Majorce pokochałam gotowanie w podróży). Butlę gazową bez problemu można kupić w dużym markecie Dino przy wylocie z Arrecife; koszt to bodajże 5 euro.
 
Oprócz tego Ewelina wzięła ze sobą sprzęt do robienia gigantycznych mydlanych baniek (wtedy nie wiedziałam jak to się robi – pół roku później zbijałam na tym hajs w Wietnamie). Mamy ze sobą też, adekwatnie do miesiąca, świąteczne czapki z pomponami. W supermarkecie rzucamy się jak głupie na figi, lokalne ciasteczka i świeże, egzotyczne owoce. Spacerujemy po sklepie i wybieramy śniadanie spośród 2638625 dostępnych rodzajów oliwek. Dookoła rozbrzmiewają bożonarodzeniowe hity. W krótkim rękawku i sandałkach roześmiane śpiewamy ‘Let it snow, let it snow, let it snow!’. Czy ktokolwiek tutaj rozumie sens tej piosenki?
 

NOCLEG W RUINACH

Maps.me to rewelacyjna aplikacja której używałam zarówno na Kanarach, jak i w Azji. Pokazała mi ją Ewelina która, jak się okazało, zmysł orientacji w terenie ma na podobnym poziomie co ja. Ponieważ było już zupełnie ciemno a my byłyśmy nadal w mieście, postanowiłyśmy przejść kawałek w stronę wylotówki i znaleźć miejsce na namiot. Dość szybko wylądowałyśmy na głównej, ruchliwej nawet w nocy drodze, która łączyła się wielkimi ślimakami, rozjazdami i wiaduktami z innymi drogami. Teren nie był zbyt bezpieczny ani na rozbijanie namiotu, ani na nocne przechadzki.
 
Na szczęście nasza aplikacja szybko pokierowała nas do niewidocznego dla nas wcześniej miejsca, które znajdowało się poniżej drogi i nie prowadziła do niego żadna ścieżka – mimo że zbieganie po stromym zboczu nie należało do najprzyjemniejszych, miałyśmy świadomość, że tu przynajmniej jesteśmy niewidoczne i nikt do nas nie przyjdzie. A miejsce na rozbicie namiotu wybrałyśmy nie byle jakie – na mapie oznaczono ją tajemniczą etykietką: RUINY.

One Comment

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *