Przyszedł czas na coś, co jest zaprzeczeniem wszystkich pocztówkowych widoków z Majorki. Gdy zamiast kąpielówek masz na sobie kurtkę z Islandii, co dwa kroki majestatycznie pociągasz nosem i generalnie przemierzasz tak pustą przestrzeń, że nawet wydzieranie się ‘echo. Echoooo!!!’ nie przynosi frajdy.
***
piątek, 3.04.2015
DZIEŃ TRZECI – ciąg dalszy
Uciekamy z Sóller, miasteczka które obraliśmy sobie jako bazę wypadową w góry. Z każdym kolejnym krokiem tłum się przerzedza. Nic dziwnego – przecież turyści nie lubią chodzić pod górkę. A przed nami właśnie wyrosła ściana schodów, które wydają się nie kończyć. Szeroka, kamienna kaskada z bujną roślinnością po bokach, a na górze nie-wiadomo-jeszcze-co. Nawet ja, wtedy całkiem wysportowana, z takim plecakiem nie wchodzę tam ‘na raz’. Zatrzymujemy się mniej więcej w połowie, gdzie Kuba rozstawia się ze statywem i robi zdjęcia do panoramy sferycznej. Siedzę na jakimś słupku i podziwiam z góry wyblakłe od słońca rudawe dachówki niewielkich, identycznych domków.
Na szczycie znajdujemy kaplicę, budkę z lodami i niewielu wędrowców, którym udało się tu dotrzeć. Kontynuujemy spacer klucząc między domostwami, wielkimi kaktusami i niezbyt oznakowanymi ścieżkami. Widzimy starszych ludzi i ich pomarańczowe, cytrynowe sady; pytamy o drogę kompletnie nie znając hiszpańskiego, wspinamy się ścieżkami i już czuję, że jestem cała czerwona na buzi, choć za chwilkę będę piszczeć, że tu na górze jest mróz.
Plan chłopaków brzmiał: góry. Zima, tona kamyrów, wiatr, brzydka pogoda i brak ludzi. Na pewno to mieliście przed oczami słysząc, że lecę na Majorkę.
W tej ukośnej ścianie lasu w końcu trafiamy na drogę. Prawdziwą, asfaltową, całkiem ruchliwą – no i zaznaczoną na mapie! Jak na troje doświadczonych i rozgarniętych stopowiczów przystało, łapiemy stopa na zakręcie. Zabiera nas starsze małżeństwo z Anglii i kierujemy się na północny-wschód wyspy, chcąc zahaczyć o najwyższy szczyt gór Serra de Tramuntana – Puig Major. Oczywiście czytałam wcześniej o tym, że to teren wojskowy, ale nie połączyłam tego z faktem, że pewnie nie będziemy mogli się tam dostać. Jedziemy więc do Gorg Blau – zbiornika wodnego, który może i w słoneczny dzień wygląda dość wakacyjnie, ale w pogodę taką jak dziś – przyprawia o gęsią skórkę. Robi się coraz zimniej, ja co 50 metrów dokładam na siebie kolejną warstwę ubrań, prawie nic nie jeździ, kłęby chmur są coraz niżej. No i nici ze stopa, więc spacerujemy przed siebie.
Po długim spacerze przechodzimy przez tunel. I wtedy przychodzi ten moment, gdy ni stąd ni zowąd, zaczynasz słyszeć złowrogie szczekanie. Które na domiar złego wydaje się być coraz bliżej. Tym razem nie mam ze sobą absolutnie niczego, czym mogłabym się bronić (to znaczy mam chłopaków…). Nagle obok nas zatrzymuje się samochód, z którego wysiada młody Hiszpan. Rozsuwa drzwi wozu, w którym bez ładu wala się kilo rupieci: wsiadajcie!
***
Nie wiem czy to taki mroczny, miejscowy klimat, czy po prostu powoli dzień dobiega końca. Wszystko szarzeje, a szyby auta pokrywają się drobnymi kropelkami. Wysiadamy na mikroskopijnej stacji benzynowej, gdzieś na rozstajach dróg. Chcemy jechać do klasztoru, a nasz kierowca do miejsca, które wymawia ‘juk’.
Szkoda że wcześniej nie zorientowaliśmy się, że miejsce o którym mówił oraz nazwa naszego klasztoru – Lluc – to dokładnie to samo…
Uświadamiamy to sobie w połowie drogi przez las. Idziemy trochę na oślep, tym bardziej, że jest już kompletnie ciemno. W oddali migają światełka, ale coś podejrzanie to wygląda. Po godzinnym marszu przez kamienie dochodzimy do klasztoru – klasztor to coś, co kojarzy mi się z bosymi zakonnikami, krzyżami na każdej ścianie, ubóstwem (albo przynajmniej skromnością). Coś z wiernymi, tym bardziej, że jest Wielki Piątek. Coś, co kojarzy mi się ze schronieniem, z pieszą pielgrzymką, z ubogą zupą z makaronem na kostce rosołowej. Z chlebem i kostką czekolady, którą dostawałam na rekolekcjach. Z bezinteresownością, zainteresowaniem, opowieściami.
Dużo się naczytałam w internecie o klasztorze w Lluc. Podobno to MAGICZNA OSTOJA UMĘCZONYCH PODRÓŻNIKÓW.
Zamiast tego naszym oczom ukazuje się cholernie ekskluzywny budynek z wielkim dziedzińcem, na którym są sklepy, stoliki i wiklinowe krzesełka. Mimo że jest już ciemno, wszystko mieni się drożyzną. Chłopaki wzdychają i patrzą na mnie wilkiem, bo to ja całą drogę gadałam, że będzie cudownie. Mimo wszystko z nadzieją w oczach popycham wielkie, przeszklone drzwi. Po lewej stronie duży szyld – ‘INTERNET’. Osobna sala z komputerami, żeby strudzeni podróżnicy i pielgrzymi mogli sobie w klasztorze poklikać na Facebooku? Serio? Nie poddaję się. W recepcji zaspany dziadek sprawdza w komputerze najtańsze dostępne noclegi. I wiecie co? 80 euro za osobę.
Nie chcę opisywać mojego rozżalenia. Idziemy do parku obok – rozłożyć nasz ubogi, strudzony podróżą, skromny namiot.
Za darmo.
One Comment
Kasia/ Szukając słońca
noo, w LLuc nocleg drogi. mieliście pecha. ja byłam 22 kwietnia i był upał a woda w sztucznych zbiornikach lazurowa. zerknij – http://szukajacslonca.com/2015/05/12/ruta-de-tres-miles-w-pogoni-za-niemcem/