Zwykłe życie na Bali – dzienniki z indonezyjskiej wsi. Paparazzi.
Na wsi, jak to na wsi – nie znam się za bardzo na tym, ale na co dzień chyba za dużo się nie dzieje. Ludzie więc przyzwyczajeni są do tego, że kiedy pojawia się ktoś nowy, koniecznie trzeba zrobić obczajkę. A jeśli ten nowy pochodzi z końca świata? O matko!
W miejscu w którym mieszkamy akurat nie jest to nowość, że pojawił się biały człowiek (bule – zapamiętajcie to słowo, okej? Biały w Indonezji to bule). Pełno tu expatów, sklepów dla Europejczyków czy Australijczyków, knajpek z bio-organiczną latte z mlekiem sojowym i vege-gluten-onion-garlic-free knajpek (nie żartuję!). Zresztą halo, mieszkam na Bali, tu biali ludzie nie są rzadkością jak przybysze z kosmosu.
Sklep
A jednak. Przedwczoraj weszłam do AlfaMartu, w sumie rzadko tam chodzę, bo w tym koło mnie są trzy produkty na krzyż i półki pełne kurzu. A w dodatku nie ma cen. Coś tam wzięłam, chyba kawę, widzę dwie otwarte kasy więc uderzam do tej wolnej. Podchodzę, uśmiecham się i co? Młoda muzułmanka zamyka kasę. No szkoda, dziwnie to wyglądało. Ustawiłam się w kolejce do tej drugiej i czekam.
Na ladzie pracownicy nagle wykładają bułki, poprawiają butelki, coś tam wrzucają na szybko do szuflady. Stoję z tępym wyrazem twarzy, patrzę w nicość, czekam. Nagle zorientowałam się, że pracownica robi mi zdjęcia. Zamknęła kasę, żeby dać sobie więcej czasu ustawiając mnie w kolejce, posprzątać, a później sfotografować, jak w ich sklepie bule robią zakupy. Wow! Z jednej strony już mi trochę wszystko jedno, bo przyzwyczaiłam się już do Azjatów, którzy z ukrycia robią foty białym. Z drugiej strony głupio mi czasami, że stoję na takim zdjęciu w piżamie, rozczochrana i bez grama tapety. Jak już pozować, to z klasą.
Wywiad
Gorzej z moim odzieniem było podczas opalania. Któregoś dnia, kiedy jeszcze miałam wakacje, poszłam na plażę nabrać trochę kolorów. Nagle podeszło do mnie 5 muzułmanek – wszystkie od stóp do głów owinięte, po buzi i wzroście obstawiam, że mogły mieć po 14-15 lat.
Bardzo speszone zapytały, czy udzielę im wywiadu, bo to ich praca domowa z angielskiego. Jeszcze bardziej speszona powiedziałam że tak, po czym zobaczyłam, jak jedna z nich wyjmuje telefon i robi fotki. Szybko się podniosłam, otrzepałam z piachu i zarzuciłam koszulkę – nie dość, że głupio było mi pozować do zdjęcia niemalże w negliżu (porównując strój plażowy z hidżabem i długimi spódnicami), to jeszcze ktoś przyłapał mnie jak smażę #mywinterbody. No przypał.
Odpowiedziałam szybko na wszystkie pytania, chyba za bardzo się produkując, ale ja zawsze mówię głupoty jak złapie mnie słowotok. Na koniec strzeliłyśmy sobie selfie, w oddali zauważyłam kolejną grupkę uczniaków – szybko postanowiłam zakończyć plażowanie.
Swoją drogą udzielanie wywiadów w Azji to chleb powszedni dla turystów. Takie rozmowy są bardzo częstą formą pracy domowej dla dzieciaków, które uczęszczają na lekcje angielskiego. Dwa lata temu, zwłaszcza w Bangkoku, zdarzały mi się 2-3 takie rozmowy tygodniowo!
Pizzeria
Skoczyliśmy dziś na pizzę – może nie była to taka z podwójnym serem, pomidorami suszonymi, kurczakiem i grillowaną papryką, ale jak na Azję była naprawdę przyzwoita (i tania – pizza na mieście kosztowała nas 7,2zł). Swoją drogą życie na krawędzi – nie dość że podczas ramadanu jesz pizzę w środku dnia, to jeszcze z bekonem. W połowie posiłku do lokalu wszedł właściciel, który wyglądał na bardzo zadowolonego, że na 5 gości, aż 4 to bule (spotkaliśmy super ziomków z Wrocławia, opowiem Wam o tym!).
Jak się pewnie domyślacie, 5 minut później gdzieś tam kątem oka zauważyłam, że robi nam sesję fotograficzną jak zajadamy się pizzą.
Od jutra postaram się nie wychodzić z domu w piżamie.