Tam gdzie kończy się szaleństwo, a zaczyna głupota – zimą do Turcji. (część 1)
Słowem wstępu.
Już pierwszego dnia wiedziałam, od czego zacznę tę relację. Stojąc w przemokniętych kozakach w deszczu i śniegu zastanawiałam się, czy w ogóle dojedziemy dalej, niż do jakiegoś odludzia w słowackich górach. Zimą to się siedzi w domu! Nic nie sprzyjało wyjazdowi do Turcji, którym żyłam przez kilka ostatnich miesięcy mozolnej nauki. Ani pogoda, ani moje zdrowie, ani termin, ani organizacja na uczelni – a właściwie jej brak. Mimo wszystko za największą porażkę uważałam poddanie się na starcie, więc zaciskając dłonie na szelkach plecaka ważącego więcej niż ja, dzielnie maszeruję łapać pierwszego stopa.
Turcja zachwyciła mnie kolorami, smakami, zupełnie inną kulturą i stylem życia. Może nie powinnam wypowiadać się na temat tego kraju, bo w sumie widziałam tylko jedno miasto – ale jakie! Mówi się, że Stambuł jest bardzo europejski, choć leży na dwóch kontynentach (dla mnie i tak był nieziemsko dziwny!). Piąte pod względem wielkości w rankingu światowych metropolii ma tylu mieszkańców, co połowa Polski. Początki relacji nie będą poprzeplatane zdjęciami, ale wpisy dotyczące samego pobytu w Stambule tym razem będą moją dokładną relacją opisującą ludzi, kulturę, tradycje i oczywiście potrawy – nie tylko kebaby!
—
5 lutego 2013
Po kilkudniowym pobycie u znajomych w Krakowie umawiam się z kolegą z kierunku – Michałem – na Zakopiańskiej, skąd od samego rana postanawiamy łapać prosto na Chyżne – czyli do przejścia granicznego. Trochę się przeliczyłam co do łatwości autostopowania w Polsce, ale w końcu zatrzymuje nam się ksiądz, który mimo że jedzie w trochę innym kierunku, nadrabia dla nas około 60km, żeby ułatwić nam sprawę. Mimo tego miłego gestu szybko przychodzi moment otrzeźwienia i uświadamiam sobie, że stoimy właśnie na przejściu granicznym, które świeci pustkami, a przed nami zaczyna się inny kraj – kraj, gdzie niekoniecznie damy radę się dogadać, gdzie jest inna waluta, jeszcze gorsza pogoda, jeszcze mniej aut. Oczywiście nigdy nie miałam takich rozterek, ale kiedy na pytanie ‘Michał, jak my rozbijemy namiot w takim śniegu?’ Michał odpowiada ‘jaki namiot?’, zaczynam się odrobinę martwić o brak noclegów i powoli pogarszające się zdrowie. Trudno, najwyżej zbudujemy igloo i mając 2,5 litra wódki spróbujemy nie zamarznąć do rana. Grunt to mieć wszystko zaplanowane!
Chcąc stwarzać pozory przygotowanych do podróży, kręcimy się po niedużych sklepikach w poszukiwaniu leków przeciwbólowych. W pierwszym Słowak dał nam jedną tabletkę apapu, a w drugim zaprowadzono nas do stoiska z maściami. Wątpiąc, że pojedziemy chociaż kilka kilometrów dalej, robimy zdjęcie ‘na Słowacji’.
Stop do Iraku.
W ciągu 10 minut przejeżdżają obok nas może ze 3 auta, z czego jedno to policja. Czuję, jak od zimna bolą mnie dłonie i stopy. W końcu zatrzymuje się tir na polskich rejestracjach – ba, nawet zgierskich! Mimo wszystko kierowca wcale nie jest Polakiem, więc nie mogąc się za bardzo dogadać, po prostu wsiadamy i jedziemy przed siebie. Po chwili jednak kierowca mówi kilka słów w naszym języku i dowiadujemy się, że Burhan jest Turkiem, który pracuje w polskiej firmie. A dokąd my jedziemy? A do Stambułu. Burhan uśmiecha się i mówi, że nas tam zawiezie. Nie umiem opisać mojej radości kiedy dowiaduję się, że złapaliśmy stopa z Polski aż pod granicę syryjską, a jak się później okazuje – nawet jeszcze dalej, bo do samego Iraku! Przez kilka godzin śmiejemy się z tego, że mój sen sprzed kilku dni był proroczy i naprawdę przejedziemy pół Europy na raz.
Jadąc przez pokryte ogromną warstwą śniegu góry nabieramy pewności co do tego, że gdyby nie nasze szczęście, szybko zawrócilibyśmy do Polski.
Kierowca bez prawa jazdy.
Pierwsze policyjne zatrzymanie trwało chwilę, ale za każdym razem trzeba było ukrywać Michała pod płaszczami i kurtkami, bo na Słowacji za trzecią osobę w kabinie można dostać niezły mandat. Druga kontrola czekała na nas kilka kilometrów przed węgierską granicą i nie poszło już tak łatwo. Burhanowi średnio idzie dogadanie się ze Słowakami i jestem naprawdę przerażona, kiedy przez kilka minut na prośbę policji o pokazanie prawa jazdy, odpowiada: ‘nie mam’.
Ostatecznie Burhan dostaje mandat 30 euro za jakieś drobne usterki przy kole. Jest mi go naprawdę szkoda tym bardziej, że twierdzi, że sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby nie był Turkiem.
Na granicy słowacko-węgierskiej czas na ważenie auta, małe kontrole i kupienie winiety. Czekając na Burhana kręcimy się po okolicy, robimy kilka bezsensownych zdjęć, a ja znajduję pierwsze poważne pieniądze. W śniegu zauważam monetę – grosza, polskiego grosza na Węgrzech!
O 16. jemy z Burhanem skrzydełka z KFC i pierwszy raz podczas wyjazdu mamy styczność z tureckim jedzeniem, a mianowicie – z prawdziwą chałwą. Jest (jak zresztą wszystkie tureckie słodycze) nieziemsko słodka, dlatego robimy sobie z nią… kanapki.
Przesypiam podróż przez Węgry i budzę się dopiero wieczorem, kiedy mamy postój w knajpie – oczywiście tureckiej. Burhan bierze dla nas gulasz, który według tamtejszej kuchni przegryza się papryczkami chili – bezmyślnie zjadamy po połowie i już wiemy, że należy na nie uważać.
Około 20. dojeżdżamy do granicy z Rumunią. Musimy ją przejść i spotkać się z Burhanem po wszystkich kontrolach dla ciężarówek – bez plecaków przechodzimy przez wszystkie budki celników, nie wiedząc za bardzo, co można odpowiedzieć na pytanie ‘skąd do cholery wzięli się tu Polacy bez rzeczy i samochodu?’
Nigdy nie zapomnę swojego przerażenia, kiedy pierwszy raz w życiu wjeżdżałam do Rumunii. To samo spotyka dziś Michała – dokładnie na tym samym przejściu granicznym. Jest już prawie noc i brak tu jakiegokolwiek oświetlenia, więc idziemy na stację benzynową. Co chwilę zaczepiają nas rumuńscy dresiarze, którzy są prywatnymi taksówkarzami i pytają, czy chcemy jechać do Aradu. Do tego kilku bezdomnych, wygłodzonych psów, nastoletnich prostytutek przy drodze i voila – cała Rumunia! Czekając przed stacją benzynową przyglądamy się tutejszej ludności, która chyba nie zna innego stroju niż klapki i dresy – niektóre w kolorze lilaróż.
Po kilkudziesięciu minutach zaczynamy się martwić o Burhana, bo nie ma go dość długo. Nie chcę nocować na stacji benzynowej, do tego bez swojego plecaka…