O tym, jak przemyciliśmy Michała do Bułgarii. (część 2)
Dzisiejszy wieczór to wieczór Soplicy orzechowej – nowe smaki w podróży nie tylko dla nas, ale i dla Burhana. Podczas toastu mówię spisane wcześniej z internetu powiedzenie, którego znaczenia do końca nie znam. Nasz Turek wybucha śmiechem i nie może uwierzyć, że to powiedziałam – będzie go to bawić przez następne dwa dni i nawet nagra sobie mnie na dyktafon. A zdanie to – pisząc fonetycznie – iczmeliyn kajna nasy ylysyn, czyli ‘kto nie pije, do tego zadzwoni teściowa’. Więcej dziwnych tekstów zamieszczę niedługo w ‘rozmówkach tureckich’.
6.02.2013, środa
Koło 10. rano ruszamy w dalszą drogę, choć ja dzień rozpoczynam dopiero po 12. Mamy w planach dojechać pod Bukareszt.
Dzień drogi jest dość monotonny, przynajmniej dla mnie – dobrze znam już rumuńskie krajobrazy. Miasteczka wszędzie takie same, pola takie same, śmieci przy drodze i właściwie wszędzie – takie same. Mimo wszystko robię kilka zdjęć, żebyście mieli jako-takie wyobrażenie o słonecznej i ciepłej Rumunii.
Przed 16. postój na obiad razem z kolegą Burhana – też Turkiem pracującym w Polsce. Właściwie to śniadanie, bo od rana niczego nie jedliśmy i umieram z głodu. I to jest właśnie system tureckiego jedzenia: śniadanie po południu, oczywiście kebab w ilościach takich, żeby nie jeść niczego do kolejnego śniadania. Potrawy smaczne, skrapiane zazwyczaj sokiem z cytryny i przyprawiane wszystkim, co znajduje się na stole. Do tego herbata: turecki czaj podawany jest w malutkich ‘wazonikach’, które przypominają raczej duży kieliszek. Czaj pije się tu w sporych ilościach (tym bardziej nie widzę sensu podawania go w takich małych szklaneczkach). Ale to nie jest zwykłe picie herbaty, to jest rytuał – my tego nie pojmiemy. O piciu herbaty i innych napojów będzie później. Koniecznie dużo cukru! (nawet o cukrze słów kilka będzie…)
Ja i Michał dostajemy jeden obiad na pół, a i tak nie jesteśmy w stanie go dokończyć (Michał: ‘wybierasz najmniejsze kawałki, widziałem!’). Jest nam trochę głupio zostawiać tyle jedzenia, więc dzielnie powtarzając ‘to chociaż mięso zjedz!’, dłubiemy w kebabie, który naprawdę smakuje rewelacyjnie.
W telewizji pokazują na mapie jakieś miasto obok Stambułu i Michał mówi w żartach, że pewnie znowu zamach (przed wyjazdem był w Ankarze). Jest nam trochę mniej do śmiechu, kiedy po chwili pokazują płonące budynki. A na zachętę napiszę, że Stambuł też przywita nas bombowo!
Dalsza droga to ładne rumuńskie góry i policyjna kontrola. Spotkanie z policją w tamtych rejonach to podanie kilku euro i po problemie, więc Burhan jest zdziwiony kiedy wraca do kabiny i mówi, że – mimo żadnych nieprawidłowości – chciał im dać 5 euro i… nie wzięli!
Przed Bukaresztem nocna pauza przy obskurnym zajeździe, do którego nie odważyłam się wejść, bo było siwo od dymu. Michał jednak nie żałuje krótkiej wizyty, podczas której nagrywa filmik, jak się bawi Rumunia. W starej sali pachnącej komuną i papierosami odbywa się koncert – kilku Rumunów gra na syntezatorach, a reszta śpiewa.
Kolejne zapiski w zeszycie przypominają mi o bardzo ważnej rzeczy: śpiąc dzień i noc jesteśmy tak zmęczeni snem, że znowu śpimy. Śni mi się że jesteśmy stopem w Maroku, jest 18 stopni na plusie i śnieg (mieliśmy jechać nie do Turcji, a do Maroka właśnie). Przy okazji ktoś skacze ze schodów i ja robię to samo – łamię sobie nogi. Kilka godzin wcześniej, sprawdzając zawartość portfela, zauważyłam kartę europejskiego ubezpieczenia zdrowotnego i z przerażeniem uświadomiłam sobie, że nie wyrabiałam jej na rok, tylko na 3 miesiące. Nie mam ubezpieczenia!
7.02.2013, czwartek
Trzeci dzień rozpoczynamy odpoczynkiem, bo jesteśmy strasznie zmęczeni… snem. Świetnie było złapać stopa prosto do Turcji, ale podróż jest teraz tak banalna! Mimo wszystko nie ma co narzekać. Jest całkiem ciepło, ale kropi. Burhan przynosi nam ciepłe kanapki z turecką kiełbasą, która jest niesamowicie ostra, ale ciekawa w smaku – o niej też napiszę w specjalnej notce. Czekając na naszego kierowcę, który znowu gdzieś zniknął, przyglądamy się stojącym przy drodze Rumunom. Są daleko i niewiele widać, ale na pierwszy rzut oka wyglądają jak autostopowicze – kiedy zatrzymuje się jakieś auto, biegną do niego jak szaleni. Jest ich około 10 i każdy ma poprzewieszaną przez ręce całą szafę ubrań – przydrożni sprzedawcy dresów!
Burhan potwierdza nasze przypuszczenia i mówi, że bardzo dobre i ‘oryginalne’ ciuchy można u nich kupić. Kiedy jedziemy, znowu spotykamy całą masę Rumuńskich sprzedawców. Tym razem korzystają z zakorkowanej drogi i biegają z przewieszonymi łachami, zabawkami, skarpetkami i Bóg wie czym jeszcze od auta do auta (mają nawet smartfony!).
O godzinie 13. – już przed samą granicą z Bułgarią – znowu mamy kontrolę. Pytamy Burhana, czy 3 osoby w kabinie to nie problem na granicy, gdzie przecież każdy tir jest dokładnie sprawdzany. Burhan tradycyjnie machnął na to ręką i jechał dalej – aż w końcu, 10 metrów przed budkami celników, zaczął się zastanawiać, czy to faktycznie nie jest problem. Rychło w czas. Podchodzi do nas najciekawszy ze sprzedawców: Rumun obwieszony nożami! Pytamy jakiegoś bułgarskiego kierowcę, czy zabierze Michała tylko przez granicę. Nie. Burhan podjeżdża do budek i nie zastanawiając się zbyt długo, przykrywam Michała płaszczem. Podchodzi celnik. Co my teraz mamy zrobić?!
Dziewiętnastolatka z Polski jadąca z tureckim kierowcą tira chyba nie wygląda zbyt korzystnie, ale w tym momencie niewiele mnie to obchodzi. Celnik pyta, czy jestem jego ‘madame’, kręcę głową że nie. Co zrozumiał, tego nie wiem – przecież w Bułgarii ten gest oznacza ‘tak’…
Oby szczęście nigdy mnie nie opuściło – przejeżdżamy bez żadnych kontroli. W ten oto sposób Michał nielegalnie przekroczył kolejną granicę, granicę w Ruse, gdzie tym razem nie muszę płynąć promem przez Dunaj – tutaj jest most.
Pauza wypada nam przy najstraszniejszej ‘restauracji’, jaką kiedykolwiek widziałam. Żeby wprowadzić Was w klimat, dodam zdjęcie.
Poza szefową wszystkie tutejsze dziewczyny specjalizują się w zaspokajaniu potrzeb kierowców, więc znowu czuję się dziwnie, kiedy idę w towarzystwie dwóch chłopaków. Ratuje nas trochę polska mowa, którą staram się afiszować (lub po prostu odróżnić od Bułgarów, którzy przeważnie kojarzą nam się z brudem). Mamy też świetną możliwość, żeby swobodnie obgadywać wszystko i wszystkich dookoła – a jest o czym mówić! Właściciel interesu to młody, wykolczykowany paker, oczywiście w dresie. Wszystko w lokalu pachnie komuną i zacofaniem, nie mogę się nadziwić, że ten kraj jest w Unii. Tutaj łapówka dla policji wynosi 2 euro, jeśli ktoś zaryzykowałby dla chwili przyjemności z młodą Bułgarką – polecam odłożyć 3 euro.
Bułgarskie góry zarówno zachwycają, jak i przerażają. Jest ciemno, jedziemy wijącą się wśród potężnych skał drogą, a po chwili zaczyna się… śnieżyca. Jedziemy powoli i ostrożnie, wyobrażam sobie siebie łapiącej stopa na takim odludziu i kolejny raz uznaję, że ze stopem zimą będę ostrożniejsza. Zawijam się w ciepły śpiwór, biorę aspirynę i modlę się, żeby ból ucha i gardła nie przerodził się w zapalenie.
Kiedy częstuję Burhana witaminą C pyta, czy to kokaina. Nie wiem czy oni (kierowcy? Turkowie?) w ogóle biorą coś takiego jak witaminy, ale chyba nie ogarnął, że to nie jest cukierek i po chwili krzywi się z niesmakiem. Mianujemy Burhana jednym z najzabawniejszych kierowców, z którymi kiedykolwiek mieliśmy do czynienia. (Burhan – może kiedyś poznasz polski tak dobrze, żeby móc do przeczytać – serdeczne pozdrowienia. :>)
Kolejny postój na stacji benzynowej. Podejmuję odważną decyzję o umyciu włosów w lodowatej wodzie (życie uratowała mi suszarka, z której wszyscy się śmiali: ‘jak można jeździć stopem z suszarką?!’). Kupujemy piwa i ruszamy w dalszą drogę – musimy uważać, jadąc pod każdym mostem, bo na naczepie jest… ponton, który nie może spaść!
8.02.2013, piątek
Około 2. w nocy zatrzymujemy się w kolejce tirów, w której mamy stać kilka godzin. Tak, jesteśmy już przed samą granicą z Turcją! Po trzech dniach podróży w końcu się doczekaliśmy, jednak nie spieszy nam się z przechodzeniem jej już teraz, bo znowu jesteśmy śpiący i zmęczeni nicnierobieniem – a budek z kontrolami jest podobno sporo, do tego trzeba kupić wizę. Burhan włącza turecką komedię z jednobrwiowym aktorem, a o 6. rano rozdzielamy się: kierowca na szczegółowe kontrole, my z prawie pustymi plecakami do swojego przejścia.
Wychodząc z Bułgarii mamy nadzieję, że brak oficjalnego wjazdu Michała do tego kraju nie zostanie zauważony w systemie. Idziemy przez place budowy i gubimy się w gąszczu ogrodzeń i kontroli – Kapıkule to największe przejście graniczne, na którym do tej pory byłam. Co najmniej 6 kontroli paszportowych zakończyło się na szczęście bez przeszukiwania plecaków, ale ogarnięcie, gdzie kupić wizę, zajęło nam trochę czasu (tym bardziej, że odpowiedzialny za to pan jeszcze spał). W końcu dokonaliśmy większej niż 2 piwa transakcji – czwarty dzień to pierwsze wydane pieniądze – 15 euro za naklejkę do paszportu, dzięki której mogę odwiedzić Turcję w ciągu najbliższych 180 dni.
W końcu jesteśmy w Turcji! Trochę boję się wyciągnąć aparat, bo mamy widownię w postaci strażników z wieżyczek rodem z więzień, a robienie zdjęć na granicy podobno może skończyć się problemami. Zdjęcie z internetu:
Kiedy na dzień dobry wita nas widok meczetu, nie mogę się oprzeć. Wyciągam aparat i robimy sobie zdjęcia. Pierwszy raz w życiu widzę meczet, a żeby od pierwszych minut w Turcji czuć się jeszcze bardziej orientalnie, właśnie zaczyna się modlitwa. Śpiew muzułmanów, albo po naszemu – wycie, oczywiście zostaje sfilmowane. Przez kiepską jakość będziecie mieli okazję usłyszeć, jak w islamie mówi się paciorek, dopiero za kilka dni, podczas wizyty w meczecie Sultan Ahmed.
Udajemy się na stację benzynową, gdzie mamy poczekać na Burhana. Po 15 minutach czekania wchodzimy do restauracji i rozkładamy się w kącie. Wyglądając jak bezdomni nie komponujemy się z otoczeniem, więc postanawiamy coś zamówić, żeby nikt nas nie wyrzucił. Jednak brak tureckich lirów i wysokie ceny trochę nas zniechęcają. Po chwili dostajemy czaj i łamanym angielskim dowiadujemy się, że darmowy. Uwielbiam turecką gościnność!