
Pierwszy autostop w Hiszpanii (Majorka cz. 2)
Miał być autostop, będziecie mieć autostop. Setki gwiazd, zbliżającą się wtedy Wielkanoc i nasze ulubione zdjęcie…
***
czwartek, 2.05.2015
DZIEŃ DRUGI – ciąg dalszy
Jako ‘dziecko lasu’ nie przepadam za zwiedzaniem miast, ale spacerowanie po Palmie poza sezonem jest naprawdę przyjemne. Nie przeciskam się przez dzikie tłumy, żar nie leje się z nieba, a do tego można przyjrzeć się bardziej tubylcom, niż niemieckim rodzinom na wakacjach. Tak więc tego ciepłego, kwietniowego popołudnia, gdzieś między Burger Kingiem, chińską restauracją a Marokańcami sprzedającymi rzemyki szczęścia, udaje nam się trafić na coś co gra, śpiewa i blokuje pół miasta. Na bardzo ładną i dużą procesję w związku z Wielkim Czwartkiem.

Ołtarze poruszają się w zagadkowych podskokach, ale spojrzenia koordynatorów procesji zdradzają wszystko. Każda para oczu skierowana jest na wystające spod konstrukcji nogi – chodząca Ostatnia Wieczerza! Naprawdę podziwiam zaangażowanych w dźwiganie ludzi, że przy hiszpańskich temperaturach wytrzymują tak ‘opakowani’ kilkadziesiąt minut, idąc totalnie w ciemno i potykając się o 30 innych osób.
Wszystko do złudzenia przypomina nasze procesje – oprócz jednego szczegółu. Czy widzieliście kiedyś księży i biskupów, którzy prowadząc ołtarz, stojąc w samym centrum takiego wydarzenia, bez skrępowania kopcą szlugi?

Pogromcy mitów
Kto był w Hiszpanii stopem, na pewno o tym wie. Kto czytał o autostopie w Hiszpanii, ten na pewno nie. Kto nie był w Hiszpanii, teraz już też będzie wiedział: Hiszpania to autostopowe piekiełko. Ja właściwie, jakimś dziwnym trafem, nigdy nie miałam okazji przekonać się o tym na własnej skórze. Ale przeczytałam setki wypowiedzi, żali i przekleństw jak to można tam utknąć – i powiem Wam, że nawet w to wierzę. Jeśli jeździ się tak jak we Włoszech, to nieprędko tu wrócę stopem.
Ale Majorka to Majorka. Wyspy odwiedzane przez turystów nawet lekko poza sezonem rządzą się jednak swoimi prawami. Tak jak na Islandii ratowali nas podróżnicy z wynajętymi samochodami, tak i na Majorce często przyjdzie nam złapać Niemców czy Angoli. Po obejrzeniu Palmy postanawiamy ruszyć w góry, czyli zrealizować plan ‘Majorki alternatywnej’ – mało plaż, więcej łażenia po kamyrach. Idziemy więc sprawdzić, ile szczęścia trafi się nam, podróżującym w trzy osoby, z plecakami, nie znającym języka hiszpańskiego.
Miejsce do łapania stopa wybieramy idealne i bardzo sprzyjające zatrzymywaniu się obcym ludziom – na skręcie w prawo, przy wysokim krawężniku gdzie nijak stanąć, no i naprzeciwko więzienia.


Nie jest najgorzej. Oprócz obskurnej hiszpańskiej dresiary która chciała wysępić od nas papierosa, którego nie mieliśmy, nie było żadnych dziwnych incydentów związanych z zakładem karnym. Przez chwilę zastanawiamy się czy siedzieć w pudle na Majorce to szczęście czy przekleństwo, ale wtedy zatrzymuje się młody Hiszpan z fryzurą à la Ronaldo, oczywiście też piłkarz, tyle że z ósmej czy którejś tam ligi. Pierwszy autostop złapany! Jako cel obieramy sobie Sóller – ta wielka krecha na mapie to zaledwie 25km.

Wysiadamy w połowie drogi i prawie od razu łapiemy kolejnych Hiszpanów, którzy sugerują, żeby wieczór i noc spędzić nie w Sóller, ale w pobliskiej wiosce Port de Sóller, która leży nad samym morzem. Zachwyceni wizją kolejnego noclegu na plaży, zostajemy wywiezieni krętą, stromą drogą z dala od plaż aż pod samą latarnię morską – na Far de Cap Gros.

Camping w krzakach.
Słońce chyli się ku zachodowi kiedy dowiadujemy się, że w tutejszym schronisku noclegi co prawda były kiedyś za darmo, no ale czasy się zmieniły: bo kryzys, bo turyści, i tak dalej. Siedzimy na parkingu wśród trekkingowców z całej Europy, próbuję upolować kota i gapię się w różowo-fioletową smugę nad horyzontem.


Jak zwykle, trochę przez przypadek a trochę celowo, wywołujemy wokół siebie małe zamieszanie. Ze smutną miną pod tytułem ‘nie mam gdzie spać’, wysłuchujemy porad innych plecakowców, którzy miejsce w schronisku mieli zaklepane od dawna. Naszej rozmowie przysłuchuje się niemiecka rodzinka z małymi dziećmi, szukająca nie łóżka, a wrażeń – po otrzymaniu dokładnych porad w których krzakach w pobliżu jest idealna miejscówka na namiot, ruszamy na wyścig w poszukiwaniu dzikiego obozowiska.
Zgodnie z instrukcją kluczymy po wąskich ścieżkach wśród chaszczy, gdzieś pomiędzy latarnią i schroniskiem a stromym zboczem schodzącym do morza. Dość szybko się gubimy i za cholerę nie możemy wypatrzeć tej ponoć idealnej pod namiot, niewielkiej półki skalnej. Widząc z daleka depczących nam po piętach Niemców, ni stąd ni zowąd dostrzegam nasz spory płaski kamień, jakby idealnie wyprofilowany na namiot. I z widokiem na morze…
Piotrek rozkłada nasz pomarańczowy dom, a ja idę targować się z właścicielką schroniska, żeby ‘sprzedała mi prysznic’ za 2 euro. Kuba jak zwykle rozstawia się ze swoim statywem, milionem obiektywów i innych bajerów. Zawsze kiedy robi jedno zdjęcie przez 15 minut umierałam ze zniecierpliwienia i niezrozumienia. Ale kiedy po powrocie pokazał mi swoje dzieło, nagle zrozumiałam:



Dzień kończymy ciepłym posiłkiem – czyści, pachnący, lekko kąsani przez komary. Odpalamy kuchenkę turystyczną i pichcimy kuskus z sosem pomidorowym, kukurydzą, oliwkami, fasolą i kabanosami, popite winem za 0.60€, przegryzione batonami i pomarańczami. Niebo zlewa się ze spokojnym, nieruchomym morzem, tworząc czarną czaszę upstrzoną gwiazdami. Czy da się nie pomylić tych prawdziwych od tych odbitych na powierzchni stawu?
Nie jestem pewna, ale z punktu widzenia prawa taki biwak był chyba wart 300 euro mandatu. Choć dla mnie był tak magiczny, że i tak wyceniłabym go na więcej.

