Jedź do Włoch, złap do Holandii, wyląduj w Słowenii – majówka 2013. (część 1)
Miały być Włochy, była Słowenia. Miałam wracać na ostatnią chwilę i ogarniać studia w pośpiechu – zdążyłam nawet wszystko ogarnąć na poniedziałek. Wyjazd krótki ale przyjemny – zwłaszcza dla osoby, która przez ostatnie miesiące cały czas liczy całki i programuje.
Start: Wrocław.
Cel: Riva del Garda. Niezrealizowany, bo pojechaliśmy do Izoli (tam przynajmniej było słonecznie, a przynajmniej na początku).
Na ile: na 5 dni.
Koszty: nie mam pojęcia, ale myślę, że około 100zł. Podliczę później i poprawię. (a nie żałowałam sobie absolutnie niczego – jadłam i jadłam, tyłam i tyłam)
Długość trasy: 2600km.
Liczba ‘stopów’: 16.
Cel: Riva del Garda. Niezrealizowany, bo pojechaliśmy do Izoli (tam przynajmniej było słonecznie, a przynajmniej na początku).
Na ile: na 5 dni.
Koszty: nie mam pojęcia, ale myślę, że około 100zł. Podliczę później i poprawię. (a nie żałowałam sobie absolutnie niczego – jadłam i jadłam, tyłam i tyłam)
Długość trasy: 2600km.
Liczba ‘stopów’: 16.
Zdjęcia trochę autorstwa mojego (te kiepskie). A te ładniejsze – Kuby Golewskiego.
29.04.2013, poniedziałek.
Jestem świeżo po kolokwium z rachunku prawdopodobieństwa i wcale nie kieruję się w stronę sali, w której zaraz mam ćwiczenia z matematyki. Idę do domu, pakuję plecak i jadę szukać słońca. W końcu ile można się uczyć?
Kilka kanapek na drogę i ruszam do banku wpłacić ostatnie pieniądze, jakie mam.
(…)
Często bywało tak, że nie miałam pojęcia, gdzie mam jechać. No ale żeby rozpocząć podróż i nie sprawdzić, jak dotrzeć na wylotówkę? Zapiski zaczęłam zdaniem ‘O 15:02 wsiadamy do dwójki pod Pasażem i jedziemy… no właśnie, gdzie?’
Kuba obdzwania kilku znajomych i dowiadujemy się, że żeby dojechać do autostrady A4, trzeba będzie się przesiadać. To naprawdę rewelacyjnie, że nawet nie wyjechaliśmy z Wrocławia, a ja już nie wiem, gdzie jestem! Jakiś starszy pan poleca nam, żeby wysiąść ‘tutaj’ i pójść na przystanek autobusowy. Sprzed nosa odjeżdżają nam dwa takie, którymi byśmy dojechali. A następne są nie wiadomo kiedy, bo nie ma rozkładu…
W międzyczasie szukam kartonu na tabliczkę. Pani z warzywniaka twierdzi, że wyglądam jak prawdziwy podróżnik i zasługuję na tekturowe pudełko z jej stoiska (mniejsza z tym, że było mokre i przygniłe).
W końcu nadjeżdża autobus! Szkoda, że znowu muszę wydać równowartość Kenigera na bilet. W pojeździe wysłuchuję rozmów innych autostopowiczów. Czyli będzie kolejka do łapania…
Ale jednak kolejki nie ma – wszyscy idą łapać przy samej autostradzie, a my na wjeździe (to frajerstwo, tchórzostwo, czy po prostu jakaś forma respektowania zakazów w początkowej fazie podróży?)
Stoimy tak dobre 20 minut i jednogłośnie przyznajemy przed sobą, że to był dosyć głupi pomysł. Dziarskim krokiem idziemy na autostradę i ku mojemu zdziwieniu widzimy naszą ‘konkurencję’ nie na niej, a na jakiejś malutkiej stacji. Stoi tam chyba z 5 osób, a aut nie ma tam wcale! Powodzenia…
Mijamy ich i wchodzimy na A4. Na szczęście zamiast policji od razu zatrzymuje nam się młody mężczyzna, który jedzie do… Pierwszy stop, a my złapaliśmy do Holandii!
W tle zatrzymany samochód!
Gdzie pada i kto wymyślił deszcz?
Czasem mam wrażenie, że nawet gdybym pojechała na pustynię, zaczęłoby lać. Przed długi czas myślimy nad zmianą celu podróży – za kilka godzin moglibyśmy jeździć rowerami po jednym z moich ulubionych państw. Niestety, jak na złość jest tam teraz kilkanaście (?) – ZA MAŁO stopni. I deszcz. A ja naprawdę nie lubię deszczu.
Chęć poczucia prawdziwej wiosny wygrywa i decydujemy się wysiąść przy drodze na Zgorzelec, czyli za jakieś 80km. Po drodze zajeżdżamy na chwilę do ‘malowniczej wioski’ (nie wiem, skąd wytrzasnęłam ten epitet). Uprzedzam, że film jest mało ciekawy, ale przynajmniej już tak nie macham łapami jak na poprzednich.
Tak powstają ‘Podróże za jeden uśmiech’…
…i tak też – tu już się krzywię, bo nie chce mi się pisać.
Bardzo ‘malownicza’ wioska.
Rozstajemy się na stacji, na której kiedyś… spałam! Tak, właśnie tu na trawie rozkładałam namiot z Michałem w drodze do Francji. Z sentymentem robimy też mały ‘remake’ – widzicie ten sam zielony płyn i kosz na śmieci w tle?! No ja byłam wzruszona! (zwróćcie uwagę na progres w tworzeniu tabliczek ;)). Później czas na kolację w KFC – może i nie mamy milionów, ale co sobie będziemy żałować? Na pasztety z suchym chlebem będzie czas w Niemczech.
To powyżej archiwalno-wspominkowe: sierpień 2012.
A to już całkiem świeżutkie.