To jest dla mnie szczęście (Maroko cz. 6)
Nocna walka o życie w marokańskich slumsach zmusza nas do niczego innego, jak ucieczki w bohaterskim stylu – zrozpaczeni biegniemy wprost w objęcia żandarmów. Z nadzieją w głosie pytamy o jakiś hostel, przytułek, może być nawet i komisariat! – niestety przerywamy im jakąś nieziemsko ważną konwersację i dzięki temu od razu jesteśmy na straconej pozycji. Od niechcenia podają nam kilka nazw hosteli i ruszamy na poszukiwania.
Każda mijana osoba krzyczy za nami: Hello my friends! What do you need? Ale nas nie stać na to, by kupować sobie takich przewodników, pomocników, PRZYJACIÓŁ. Mkniemy przed siebie i na oślep, uciekając od jednych naganiaczy wprost w objęcia drugich. Jakiś mężczyzna tak się nakręca na nasze europejskie pieniądze (miliony!), że łazi za nami z 10 minut. Pamiętam ten moment jak dziś. Pierwszy raz miałam dosyć Maroka.
Nie wiem czy to złość, czy dezorientacja, ale pamiętam też, że Stafu temu panu prawie przywalił. Ja sama miałam ochotę kogoś zamordować. Decydujemy się na ostateczność: koniec z ucieczką, dajmy się im otoczyć. Albo nas zjedzą, albo ktoś nas ewakuuje.
Podchodzi do mnie Kurt Cobain z pachnącym kurczakiem z rożna w torbie. Wszyscy tu jedzą te kurczaki i przez chwilę gapię się jak etiopskie dziecko w kolorowe wystawy sklepików. Wieczorami są tu tłumy! Chłopak z tłustymi włosami pyta, czy może nam jakoś pomóc, więc wykładam całą sprawę i jestem tak przejęta sytuacją, że nawet nie zauważam, że rozmawiamy wyłącznie po francusku. Na szczęście od razu zbiera się grupka gapiów i z szeregu występuje młody chłopak w jasnym garniturze, który swoim angielskim zawstydza nas wszystkich. On kompletnie tu nie pasuje!
Jawad, bo tak ma na imię nasz wybawca numer 787321, chce nam pomóc i to za darmo. Całą drogę opowiadam o wyjeździe, o tym jacy my to nieogarnięci i bez planu, no i chyba się udaje – wzbudzamy w nim chyba coś między sympatią a litością, bo zaprasza nas do siebie do domu. Kiedy mijamy próg mieszkania i zamykamy drzwi na cztery spusty, zaczynam oddychać. Chyba właśnie dostałam drugie życie, a w sumie licząc podróż z szalonym taksówkarzem, to może nawet i trzecie.
***
Po kolejnym cudzie, za jaki uważam normalny prysznic, przychodzi czas na kolację. Jawad jest pracownikiem ekskluzywnego hotelu i nie ma czasu na pichcenie, ale mimo wszystko proponuje TADŻIN. Drodzy państwo, tadżin to jest coś, na co czekaliśmy od momentu kupienia biletów na samolot. To miał być pierwszy punkt wyprawy po wylądowaniu. To jest coś, co w internecie prezentowało się jak Siódmy Cud Maroka. To jest jak polskie pierogi. Choć właściwie to po prostu danie warzywne. Przy czym całe jedzonko piecze się w glinianym naczyniu o stożkowatym kształcie. Kolory, zapachy, nowe smaki – z niecierpliwością czekamy na moment, w którym tadżin pojawi się na stole.
W międzyczasie Jawad przynosi surówki, bułki, całe sterty jedzenia. Wiecie co? Zawsze się czuję w takich chwilach ciut niezręcznie. No bo z grzeczności pytam, czy pomóc w kuchni, a wtedy zazwyczaj słyszę: no idź do garów, przecież jesteś babą! I kilka razy okazało się, że było to powiedziane w żartach; kilka razy chyba na poważnie – ja już w końcu sama nie wiem. Zawsze ciężko jest mi się przystosować do pozycji kobiet w państwach muzułmańskich, bo podobno mam zadatki na małego dyktatora i lubię się odzywać wtedy, kiedy nie powinnam. Na szczęście Jawad myśli dość europejsko i moje wątpliwości co do wieczoru spędzonego przy zlewie szybko znikają.
No nareszcie! Na stole ląduje prawdziwy, gliniany stożek – ten jest ogromny. Zastanawiamy się, co siedzi pod pokrywą, jakie zjemy dziś warzywa, czy będzie ostre, czy będzie z mięsem? Wygłodzeni obserwujemy każdy ruch chłopaka, który właśnie otwiera naczynie. Tadam! Psikus. Kurczak z rożna z frytkami.
Ale wcale nie czujemy rozczarowania. Jakże zresztą byśmy śmieli wybrzydzać! Jedzenie smakuje jak nigdy i właśnie uświadamiam sobie, że dobrze czasami tak się psychicznie wymęczyć, żeby człowieka cieszył kawałek podłogi i coś ciepłego do szamania. Właściwie często się łapię na tym, że rzadko czuję satysfakcję z tego, co mam. Zawsze chcę więcej. Zawsze patrzę na tych, którzy są przede mną. Zazdroszczę. Za dużo wymagam od siebie, życia – i często się rozczarowuję. Zamiast cieszyć się tym, że do tylu rzeczy doszłam sama, wiecznie wyrzucam sobie, że inni mają więcej. I powiem Wam, że za to kocham podróżowanie autostopem. Nie stać mnie na nic innego, jak darmowy nocleg w namiocie? Będę cieszyć się jak głupia, gdy ktoś nas zaprosi do siebie. Wyglądam jak bezdomna i zapomniałam już, jak wygląda szampon do włosów? Prysznic nagle staje się najpiękniejszą rzeczą na świecie. Martwię się, że kiepsko programuję i będę beznadziejnym inżynierem? Mam ogromne szczęście, że w ogóle mogę studiować! Może to w tym momencie brzmi absurdalnie, tanio, oklepanie. Ale to jest dla mnie definicja szczęścia – cieszyć się tym, co mam. Czuć satysfakcję.
Beber whisky – niestety, z alkoholem nie ma nic wspólnego. Jest to po prostu marokańska herbatka z mięty i kilogramów cukru.
8. lutego 2014, sobota.
DZIEŃ PIĄTY.
DZIEŃ PIĄTY.
Odbijamy się od dna. El-Jadida już nie jest brudnym, smutnym miastem żebraków – w pełnym słońcu tętni życiem i to przywraca uśmiech. Główną atrakcją jest szesnastowieczne portugalskie miasteczko, ogrodzone murem.
z serii: dlaczego El-Jadida mnie trochę przeraża…
Te mury są naprawdę grube!
‘Focia w lustrze’ musi być!
Otoczona armatami i grubym, pamiętającym niejedno oblężenie murem, gapię się na ocean. Jest początek lutego, wszyscy walczą teraz z zimowymi egzaminami, a ja siedzę porozbierana gdzieś w Maroku, na co finansowo teoretycznie naprawdę mnie nie stać. Kilka lat temu obiecałam sobie, że zobaczę chociaż kawałek świata, że będę zbierać na to latami, ale pomalutku będę odkrywać nowe kawałki mapy. Wtedy przed oczami miałam tylko wycieczki biur podróży, które kosztują kilka tysięcy i było mi kosmicznie przykro, że wszystkie moje wakacje ograniczają się do jednego wyjazdu w to samo miejsce i zazwyczaj jakichś dorywczych prac.
Czasem mnie pytacie: skąd pomysł, żeby jeździć stopem? I wtedy łapię się na tym, że naprawdę nie wiem. Pamiętam tylko, że przed rozpoczęciem swojej przygody czytałam kilka blogów o takich podróżach. Właściwie gdyby nie one, nadal myślałabym, że tak się nie da. Że to za duże ryzyko, że to głupie, nieodpowiedzialne. Cały czas czuję ogromną wdzięczność za to, że ktoś kiedyś jakieś swoje podróże autostopowe opisywał, a ja czytałam, czytałam, aż w końcu w to uwierzyłam. Teraz chyba czas się odwdzięczyć – a może kogoś to moje paplanie zainspiruje?
Podróżowanie stopem to najlepsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała.
Szczęście to dla mnie być w drodze. A później wspominać, mówić o tym, planować. I czekać na dzień, w którym znowu będę mogła ruszyć.