Freeganizm – jeść ze śmietników czas zacząć (część 7)
Budzi nas jakiś wstrętny cieć szarpiący nasz namiot.
‘did you pay for the camping?!’
Zanim ogarnęłam co się dzieje, Michał wygramolił się z namiotu. Dorwali nas. Żadna dyskusja na temat oznakowania campingu i braku informacji o cenach nie ma sensu, poza tym i tak nie mamy jeszcze islandzkich koron, bo przez cały tydzień wycieczki nie zdarzyło nam się być w kantorze. Wiemy że nie można tu płacić w euro, ale postanawiamy udawać głupich. Zresztą ewentualny wydatek nie będzie dla nas takim obciążeniem, bo w sumie za nic jeszcze na Islandii nie płaciliśmy, a camping to niecałe 20zł za osobę.
– Można płacić w euro?
– Nie. Ale można zapłacić kartą.
?!
I tak oto na polanie za zapyziałą osadą rybacką przy kole podbiegunowym, w chłodny, niedzielny poranek, dopadł i wyrwał nas ze snu jakiś jaskiniowiec w gumiakach z działającym terminalem w kieszeni. Świat się kończy.
Japonki – porwanie.
Z radością czeszę swoje czyste włosy, choć po nocy przespanej w czapce wyglądam trochę jak pudel. Pakuję plecak i zwijamy się w dalszą drogę nie-wiadomo-dokąd. Połowa namiotu oderwała się od ziemi i chaotycznie łopocze na wietrze, co uświadamia mi jedną rzecz: zwiało moje klapki, które zostawiłam w przedsionku. Na pewno są już w drodze na Grenlandię.
Swoją drogą to całkiem zabawne, że z tego miejsca najbliżej mam do Grenlandii.
Od wody wieje zabójczym mrozem, a ja biegam w trawie do pasa i szukam klapka. Dookoła mnie ogromne pagórki, rzeczka, kilku turystów w strojach Eskimosów i para ryczących owiec. Jeszcze tam sprawdzę, na pewno się uda! Biegam. Bez sensu, poddaję się. Wracam do namiotu i upycham resztę klamotów w plecaku, zwijam karimatę. O! A pod karimatą co? Moje zaginione japonki.
Jedynymi plażowiczami są mewy.
Inne 4 godziny.
Dość szybko jak na tutejszy ruch i warunki zatrzymuje się miły Islandczyk z przyjemnie ciepłym autem. Po 3 kilometrach wysiadamy na rozstaju dróg upierając się, że dziś zdobędziemy niewielką ptasią wysepkę – Flatey.
Jak sugerował sam tytuł, na następnego stopa czekamy kolejne 3 godziny. Mimo że plecaki ważą ponad 15kg, nie zdejmujemy ich, bo choć trochę osłaniają przed wiatrem. W oddali widzimy znak którego znaczenia czasem lepiej nie być świadomym; na horyzoncie widać leniwe fale, niskie trawy szumią, a Michał właśnie zaczął gadać z biegającym po drodze dziwnym ptakiem.
Znak jak znak, ale dlaczego na niektórych tabliczkach są dwie dziewięćdziesiątki?
Bo jedna jest ograniczeniem prędkości, a druga informacją, z jaką prędkością może tu wiać wiatr.
I to właśnie z tego powodu zimą zamyka się drogi na Islandii.
Stan agonii/hibernacji przerywają Niemcy, którzy jadą dokładnie tam, gdzie chcieliśmy. Nareszcie! Po drodze zatrzymujemy się przy Kirkjufell – jednej z najbardziej imponujących gór Islandii.
Ptaki.
Dojeżdżamy do Stykkishólmur – miasta, w którym można kupić bilety na prom. Pierwszy (i mam nadzieję ostatni) raz nie mogę otworzyć drzwi samochodu – tak wieje. Ja rozumiem, że jesteśmy na samym wybrzeżu i pogoda musi być trochę bardziej urozmaicona, ale żeby aż tak? Krzycząc do stojących obok ludzi danke shön!!!, chowamy się w pierwszym lepszym budynku. I szczęśliwie okazuje się, że to kasa biletowa.
Szczęście trwa tylko chwilę, a pęka jak mydlana bańka gdy kończymy rozmowę z panią od biletów. Na pytanie ‘co jest na Flatey’ odpowiada ‘ptaki’. Jednocześnie zauważam, że bilet w jedną stronę to 5750 ISK (160zł) i znowu próbujemy dowiedzieć się, co jest tam na Flatey, skoro to kosztuje tyle pieniędzy?
– Ptaki.
I faktycznie, na Flatey spotkać można zwierzątka zwane puffin (po polsku maskonur, ja tam wolę puffin). Ale aż tak zapalonymi ornitologami nie jesteśmy, dlatego Flatey, zaraz po Sneafellsjokull, dopisuję do Listy Powodów, dla których muszę jeszcze raz lecieć na Islandię (kiedy już będę bogata).
Ale Stykkishólmur samo w sobie też jest całkiem niezłe. Każdy domek jest w innym kolorze, a do tego koło Bonusa jest świetna pizzeria – skoro nie stać nas na wycieczkę za 3 stówki, kupimy sobie chociaż wypasioną wielką pizzę (2050 ISK = 55zł).
Bardzo bezużyteczna zabawka przy takim wietrze.
Ucieczka na północ.
Półwysep Snæfellsnes nie był dla nas zbyt szczęśliwy. Począwszy od wulkanu, który widzieliśmy tylko z daleka, przez długie łapanie stopa, aż po cholernie drogie ‘ptaki’ – w porównaniu do reszty wyjazdu widzieliśmy najmniej i najciężej się stopowało. Ale uznajmy, że to wina braku wprawy i aklimatyzacji – od teraz każdy dzień będzie sto razy bardziej intensywny od poprzedniego. Tym bardziej, że niedługo dolatuje do nas Asia!
Szybko teleportujemy się do pechowego ronda w Borgarnes i stamtąd raz-dwa łapiemy stopa w kierunku Akureyri, stolicy północy – chyba mojego ulubionego miasta na Islandii. Co ciekawe, mogliśmy tam jechać już pierwszego dnia, bo to właśnie do tego miasta złapaliśmy stopa wyjeżdżając z lotniska.
Po drodze tylko raz musimy łapać przez godzinkę i podczas tego łapania wiatr zrzuca mnie z drogi. Drobiazg.
Pola lawy – porośnięte mchem, mięciutkie jak gąbka – skacze się jak po piance!
Jedzenie odpadków – początki.
Nocleg wypada nam 90km przez Akureyri, bo robi się ciemno i nic nie jedzie. Postanawiamy skorzystać z przydrożnego baru i odrobinę się ogrzać – wchodzimy, a tam zastawione stoły, mnóstwo talerzy. Tyle że brudnych. Knajpka ma charakter fast-foodowy, ale nic tu chyba nie jest fast, bo oprócz 5 kelnerek leniwie kręcących się za ladą, nie ma śladów życia. Porządek jak u mnie w kuchni w mieszkaniu studenckim, ale jak to się mówi, okazja czyni złodzieja. Złodzieja frytek.
Siadamy za filarem gdzieś w kącie i rozgrzewamy palce na Facebooku (wszechobecne wifi). Jako że poza super-drogą pizzą nie jedliśmy dziś nic, mój zwierzęcy instynkt podpowiada mi, że ten nietknięty talerz frytek obok jest w sam raz na kolację. Freeganizmu próbowaliśmy już kilka dni temu w Stavanger, ale to co mamy przed sobą teraz w porównaniu do Norwegii to prawdziwa uczta. Skoro nieraz spałam jak menel na dworcach, jak menel jeżdżę na gapę i jak menel włóczę się z całym dorobkiem życia na plecach, to dlaczego nie mogę okazjonalnie jak menel po kimś dojadać? Zresztą to nie jest tak, że się stoczyliśmy. Ludzie alternatywni nazwaliby nas freeganami.
A tak na poważnie, to ludzi uprawiających freeganizm trochę podziwiam. Nienawidzę marnowania jedzenia tym bardziej, że przez kilka miesięcy pracowałam w gastronomii i wiem, ile dobrego jedzenia ląduje w koszu.
Łażenie po sklepach, barach, żeby wyjadać resztki, to dla ludzi biednych niesamowita oszczędność, a dla ludzi lekko szurniętych – ogromne poświęcenie dla idei. Jasne, freeganizm nie zbawi świata i nie nakarmi Afryki, ale wzbogaci o nowe doświadczenia i nauczy szacunku do jedzenia. Od kiedy jednorazowo przyszło mi głodować (bo nie wymieniliśmy waluty), zmieniłam swoje codzienne życie we Wrocławiu. Przestałam rzucać się na wszystko w sklepach jak szalona i kupować tony rzeczy, których wcale nie potrzebuję a pakuję do wózka tylko dlatego, że jestem łakoma. Zresztą każdy ma świetny przykład po Wigilii, która była przed chwilą – też najedliście się jak świnie, pochłonęliście roczny limit ciast, ciastek i słodyczy? Też macie w lodówce mnóstwo jedzenia, które już zaczęło się rozkładać, bo nie ma kto tego jeść?
Od kiedy poznałam ludzi, którzy dojadają po innych, śmieci wyrzucam z głową. W osobnym pudełku wynoszę stare serki czy czerstwy chleb bo wiem, że gdzieś tam obok kontenera już buszuje kolejne ogniwo łańcucha pokarmowego.
Po wyjedzeniu wszystkich frytek i sosów idziemy szukać miejsca na namiot. Z hotelu dostajemy butelkę wody i dobrą radę: camping drogą w górę i prosto, ale jak wam się nie chce iść, to rozbijcie się gdzie chcecie.
Ciemno, ale jasno. Robię kilka zdjęć, ale wszystko rozmazane. Kształtny księżyc tworzący wokół siebie żółtawą powłokę pierwszy raz podczas podróży budzi we mnie ogromną chęć posiadania kredek.