Daleko na północy: po co Islandczycy sikają na rekiny? (część 8)
Na Islandii straszy
Gapię się przed siebie i czuję niepewność. Przed nami islandzka imitacja lasu – sporo powyginanych drzew, chyba pierwszych, jakie w ogóle widzimy na tej wyspie. Sypiałam już w przeróżnych miejscach, ale to co mam przed sobą wcale nie wygląda na teren przyjazny dzikim campingom. I choćbym miała całą noc stać na zimnie, po prostu tam nie wlezę. Plątanina wijących się konarów i drobne listki szarpane wiatrem świetnie nadają się na scenerię horroru. Ten las musi być wyjątkowo paskudny nawet w dzień. Idziemy kawałek do przodu, ale gąszcz, dzikie chaszcze i nierówny teren raczej nie zachęcają. Dywan zgniłych liści i mchu podziurawiony jest tajemniczymi jamami, w których z całą pewnością mieszkają dzikie bestie. Tak to jest jak się nasłucha za dużo bajek o elfach, trollach i potworach na Islandii. W oddali słyszymy posępne pohukiwanie i szybko robimy w tył zwrot. Skoro w tym zakątku świata prawie nie ma lasów, to wszystkie dziwne stwory muszą żyć właśnie tutaj, nie?
Po tym chwilowym pokazie odwagi jest już nam tak bardzo wszystko jedno, że decydujemy się rozbić namiot gdziekolwiek. Mimo że jest po północy, jest dość widno, a przed domkiem na końcu zielonej polanki kręci się jakaś pani. Szybko zagaduję i mówię tak chaotycznie, że 10 razy powtarzam to samo, co wprowadza kobietę w lekką konfuzję. Na szczęście po chwili obok pojawia się jej mąż i Michał grzecznie pyta o kawałek trawnika – ależ oczywiście podróżnicy, możecie się rozbić! Jak to dobrze, że mój towarzysz podróży umie być elokwentny.
Namiot na kawałku równej, mięciutkiej trawy osłoniętej ścianą drzew to najpiękniejsze zakończenie dnia, jakie mogło nas czekać. Uwaga, to jest hit i zapisałam to zdanie w zeszycie na całą kartkę. NIE WIEJE.
Ostatnio trochę marzniemy, więc na dobranoc chcę wziąć Gripex. Czytam ulotkę i och! może powodować uszkodzenie wątroby u osób głodzonych. Na wszelki wypadek wezmę dwa gryzy Princessy.
11 sierpnia 2014, poniedziałek
DZIEŃ SIÓDMY
Mam dość tych moro spodni! Niedawno postanowiłam, że mój obecny strój na dzień i do spania – czyli wszystkie ciuchy jakie miałam nałożone jedne na drugie – będzie mi towarzyszył aż do końca wyjazdu. Wygodne? Tak, plecak lekki. Praktyczne? Tak, marznę troszkę mniej. Czy mi to pasuje?
Uwierzcie mi. Nie znam baby, która chciałaby podróżować przez miesiąc w tych samych ciuchach. Jeszcze jeden dzień w tych moro spodniach i naprawdę zwariuję.
Niestety, nie da się ich zamienić kolejnością z legginsami. To samo ze skarpetkami. Wszystkie nadają się już do kosza albo do prania w stu stopniach. Spałam z bosymi stopami i dzięki temu rano moje kończyny nadawały się do amputacji. W nocy nawet odkryłam, że mój śpiwór jednak nie jest taki super bo ma komfort 9 stopni, a w nocy przy ziemi to jest tu przecież mróz…
Mimo wszystko mięciutka trawka, całkiem dobra noc i słoneczny poranek jakoś rekompensują mój kobiecy kryzys. Śmigamy do jedynej drogi w wiosce i o dziwo od razu łapiemy stopa. I to jakiego! Ten dzień będzie dobry.
Garść niespodzianek
Sigurjos – mężczyzna w średnim wieku. Auto – zdecydowanie dobre, duże i wygodne. Podwózka – daleko. A czasu Sigurjos ma dużo, to zabierze nas na wycieczkę.
Do tej pory większość Islandczyków postrzegałam jako lekkie świrusy, dzikusy i odludki. Ale ten facet który nas wiezie to prawdziwy spoko ziomek. Rzuca anegdotkami, żartami i niesamowitymi historiami. Nawet jeśli je zmyślił i zrobił nas w konia, to ja to kupuję. Te ciekawostki są tak ciekawe, że wypisuję je w zeszycie. I nie chcę ich weryfikować, wertując internet – jeśli zrobicie to Wy, to nie psujcie mi wspomnień. Ja wierzę we wszystko co nam Sigurjos powiedział i koniec, a za poprawność tych opowieści nie biorę odpowiedzialności.
Po pierwsze, hakarl, czyli rekin grenlandzki jako danie typowo islandzkie. W internecie pełno filmików z ludźmi, którzy próbują tego przysmaku i później wszystko wypluwają/wymiotują. Rzecz w tym, że mięso rekina jest zgniłe, polane moczem (amoniak, reakcje z kwasem, czary-mary), później jedzonko jest zakopane w ziemi, przykryte kamieniem, wyjęte po kilku miesiącach. Na koniec wysuszone.
Pokroić w kosteczkę i smacznego!
Ponoć obecnie się już na rekina raczej nie sika i Sigurjos opowiada, żebyśmy nie wierzyli Islandczykom, którzy straszą tym turystów. Puszcza przy tym oczko więc z Michałem mamy niezłą zagwozdkę. Uwielbiam jeść i uważam, że wszystkiego w życiu trzeba spróbować, ale póki co z całą pewnością nie mam ochoty trafić na gospodarza, który uraczy nas tradycyjnie przygotowywanym zgniłym rekinem.
Misie-przybłędy
Islandia jest dzika i zimna, ale to jeszcze nie koniec świata. To jeszcze pod kołem podbiegunowym, to jeszcze jako-tako Europa. Wszyscy przecież wiemy, że lodowce i wulkany i owszem, no ale żeby misie polarne?
To akurat musiałam sprawdzić, bo nie do końca w to uwierzyłam. Trochę nam było głupio w tym aucie bo Sigurjos potwornie się chichrał z naszego nieogarnięcia co jest prawdą, a co bajką. Niedźwiedzie polarne oczywiście zamieszkują Arktykę a nie Islandię – ale czasem robią sobie na nią wycieczki. Ponoć w poszukiwaniu pożywienia i pogoni za foczkami, a może po prostu bo są to misie-podróżnicy. Zwierzaki te wskakują na kry i dryfują przez morze. I niestety, mało z nich dobija do brzegu.
Historia ich spontanicznych odwiedzin zaczyna się kilkaset lat temu i zaowocowała wieloma księgami, legendami i przekonaniem, że misie polarne to zaczarowani ludzie. W sumie jak mogłoby mnie to dziwić, skoro słyszałam już całkiem serio, że skały to skamieniałe trolle i widziałam chatki budowane elfom.
Czasem coś się zapadnie
A jeśli już przy trollach jesteśmy, to niedługo będziemy na Półwyspie Trolli. Te które pochowały się w grotach muszą tam pozostać i się ukrywać, bo jak wszyscy dobrze wiemy, kamienie i wielkie głazy (te w górach zwłaszcza) to nic innego, jak porażone promieniami słońca trolle. Biedactwa!
A przed wami, proszę państwa, tam po lewej za oknem, kawał ziemi się zapadł. Zarwało, ot tak, po prostu. 3 metry w dół poleciało.
I faktycznie, widać jeszcze ślady. Wielki kawał tego pustkowia które nas otacza wygląda tak, jakby ktoś go wykroił i wepchnął w ziemię.
Wulkan najlepszy na kryzys
Sigurjos rzuca jedną historią za drugą. To jest świetny dowód na to, dlaczego uwielbiam jeździć stopem. Czytając przewodniki, blogi, przygotowując się do wyprawy nigdzie nie natknęłam się na tyle dziwnych ciekawostek, w które tak ciężko mi teraz uwierzyć. Jedziemy główną drogą, ‘autostradą’ w stronę Akureyri, krajobraz – bez zmian, pustkowia, dziwnie wyrzeźbiony teren, wszystko tak płaskie że ledwo widać morze na horyzoncie. Jedziemy szybko, gapimy się przed siebie z tępo rozdziawionymi ze zdziwienia buziami, trawiąc i rozkminiając poprzednią historyjkę, a jednocześnie chłonąc kolejną.
Rewolucja francuska. Dawno i mało o niej wiem, bo na historii spałam lub wagarowałam. Ale żeby wybuchła przez islandzki wulkan? Tego raczej nie mówili w szkole.
Do tematu wracali bardziej dociekliwi dziennikarze przy okazji wybuchu Eyjafjallajökull w 2010 roku. Wspominali erupcję sprzed ponad 200 lat – a jest co wspominać, bo wybuch trwał całe 8 miesięcy. Pył, lawa i trujące opary przykryły kawał Europy i dotarły nawet do Afryki – w samej Islandii wyginęło całe bydło i padły wszystkie uprawy, co skutecznie zredukowało ludność wyspy, bo w wyniku głodu zginął co czwarty mieszkaniec. A co u nas się działo? Problemy komunikacyjne – statki, czarne niebo, anomalia klimatyczne, powodzie, upały, mrozy, syf, kiła, mogiła, klęska nieziemska; pierwsze wypatrywanie końca świata. I tak oto kryzys gospodarczy przyczynił się do wybuchu rewolucji.
Na koniec opowieści dostajemy dobrą radę, którą będziemy powtarzać jak mantrę do końca wyjazdu:
jeśli nie lubisz islandzkiej pogody, poczekaj 5 minut.
Już wiem, że przez następne 3 tygodnie nie będziemy się tu nudzić.
Islandia jest tak chimeryczna jak ja.
Islandia jest tak chimeryczna jak ja.