armenia, autostop w armenii, autostop w gruzji, gruzja, kaukaz, tbilisi, tbilisi autostop, turcja, zakaukazie, zakaukazie autostop
Chlebem i wódką – pierwsze wrażenia z Tbilisi. (część 15)
Po opuszczeniu boiska, w końcu wyspani i wypoczęci, zaczynamy łapać stopa do stolicy. Idzie dość szybko i dziwnie – jedziemy z gościem, który górskimi drogami pędzi 140km/h, a kiedy w końcu wjeżdżamy na autostradę – zwalnia do stówki. Po drodze kilka razy prawie dostaję zawału, kiedy wyprzedzamy ‘po gruzińsku’, pokonujemy zakręty ‘po gruzińsku’ i uznajemy każde skrzyżowanie za drogę z pierwszeństwem – też po gruzińsku.
Wysiadamy w centrum słynnego Tbilisi. Miasta-obietnicy, miasta-ikony, miasta kojarzącego się z rewolucją róż. Miasta, które łączy Gruzję z europejskimi stolicami, jednocześnie zachowując charakter całego kraju, czyli biedę i nadzieję na wypchane portfele turystów. Bo jeśli ktoś z Was znajdzie hosta na CouchSurfingu w Tbilisi, to ma szczęście. Niestety, nam nie dopisało i od razu szukamy noclegu płatnego.
Ze zdziwieniem przyglądam się kolejce linowej, rzece, panoramie miasta widzianej z góry. Starym budynkom obok nowoczesnych i niezrozumiałych dla mnie budowli, które wydają się być kontynuacjami naćpanych lub być może po prostu wyzwolonych architektów – w dzisiejszych czasach nazwalibyśmy ich hipsterami.
Strażnik, który kręci się w pobliżu, chyba nie za bardzo zna angielski. Pomocne są za to dwie młode dziewczyny, którym właśnie przeszkodziliśmy w robieniu zdjęć z dzióbkiem. Zdziwione odpowiadają, że na Rustaveli – główną ulicę miasta – pieszo to my nigdy nie dotrzemy. Wybieramy więc opcję ‘metro’, która okazuje się nie lada atrakcją.
Nie korzystam często z metra, bo ten wynalazek do Wrocławia jeszcze nie dotarł. Ponadto chcę zaznaczyć, że nie jestem osobą super-wrażliwą na zapachy i warunki sanitarne (w końcu jeżdżę stopem, nie?). Mimo wszystko tbiliskie metro mnie po prostu odrzuca. Na samo wspomnienie moja twarz przybiera kolor zielony, a ja zastanawiam się, jak takie ładne miasto może funkcjonować z takim… czymś? Zapach towarzyszący tunelom chyba jest wynikiem złej wentylacji, bo gdyby to miała być wina żuli, musieliby tam sikać kilkaset razy dziennie.
Nie można jednak wyłącznie narzekać. Metro w Tbilisi ma kilka wad, ale ma też zalety. Po pierwsze – ISTNIEJE. Po drugie – ma dwie linie. No i w końcu mój ulubiony argument – długość linii jest większa, niż w Warszawie. Również organizacja przejazdów wydaje się nie najgorsza, choć akurat brak możliwości przeskoczenia barierek i stały nadzór nie były argumentami ‘na tak’. Kiedy w końcu podejmujemy męską decyzję o zakupie karty miejskiej i zainwestowaniu kilku lari w przejazdy, z pomocą pojawia się młoda pracownica komunikacji miejskiej, która płynnym angielskim tłumaczy co i jak. To lubię!
Jeśli komuś nie w smak kupowanie własnej karty (wydatek śmieszny, doładowanie bodajże 3,5zł – starczy na kilka przejazdów) – zawsze można poprosić kogoś o wejście na jego konto. Wtedy dajemy do łapki – na przykład ładnemu, młodemu Gruzinowi – 80 ‘laricentów’, a on z uśmiechem i ze zrozumieniem przyłoży swoją kartę za nas. Niemniej jednak kawałek plastiku z obrazkiem ze stolicy Gruzji uważam za ciekawą pamiątkę (ja-śmieciara – zbieram wszystkie bilety, paragony i ulotki z każdego zakątka…)
Przyznam szczerze, że o ile w Batumi ciągnęło mnie do slumsów, o tyle w Tbilisi obracałam się wyłącznie w tych cywilizowanych – i naprawdę ślicznych! – rejonach. Na początek trafiamy na plac Rewolucji Róż, przy którym zaczyna się wspomniana aleja Rustaveli (to taki gruziński Mickiewicz). Aleja kończy się przy placu Wolności, a wzdłuż niej znajdują się: parlament, muzeum narodowe, teatr, opera, filharmonia i wszystko, co związane jest z kulturą i sztuką. I oczywiście – z gruzińskim wyzwoleniem. Warto zamieszkać w tej okolicy.
Południe. Kierujemy się w stronę hostelu, który polecili nam znajomi. Z trudem odnajdujemy właściwą uliczkę i – o zgrozo – biegnie ona pod górę. Siadam więc na chodniku i kwiczę ze zmęczenia, a Kuba zostawia plecak i rozpoczyna poszukiwania. Kiedy w końcu przestaję zipać i dyszeć jak umęczone prosię, pojawia się Kuba z absurdalną informacją: w ‘naszym’ hostelu nie ma wolnych miejsc. Wszystkie – to znaczy prawie 50 – zajęte są przez Polaków.
Naprawdę nie cierpię Polaków w Gruzji.
***
Szczęśliwym trafem Kubę zagadał jakiś starszy pan, ‘łowca’ turystów. Ma dom obok hostelu i wie, że to łatwy sposób na zarobek. Proponuje jakąś absurdalną cenę, aż w końcu zatrzymuje się na 15 lari za dobę (28zł), co jest całkiem do zniesienia. Jakby co, to całe Tbilisi obwieszone jest ogłoszeniami o tanich kwaterach (nawet za 10 lari!) – my już po prostu nie mieliśmy siły szukać niczego innego.
Wchodzimy po schodkach do domu o śmiesznej konstrukcji. Śmiesznej? Starej! Ta chałupa ma ponad 150 lat i wygląda jak muzeum! Podłogi skrzypią, ściany pamiętają niejedną wojnę, ale wnętrze prezentuje się znakomicie. Chłód, słodki zapach i tradycyjny wystrój robią na mnie – osobie średnio wyczulonej na piękno – ogromne wrażenie. Wąskie schodki pną się do góry przez dwa piętra – aż na sam szczyt, gdzie będziemy mieszkać przez kilka dni. Płacąc taką kwotę, jak za obdrapany pokój w Batumi, dostajemy piętro z łazienką i balkonem dla siebie.
Po chwili przychodzi gospodyni. Kobieta w średnim wieku, wiecznie uśmiechnięta – z twarzą niesamowicie serdeczną. Z butelką wódki i obiadem. Nareszcie ta słynna, gruzińska gościnność!