Jeden dzień wakacji: katastrofa nad Morzem Żółtym
Kiedy jechałam metrem nad morze, czułam wielką ekscytację. Metrem nad morze, rozumiecie to? Ze stolicy. Na plażę. Pociągiem autonomicznym – takim bez kierowcy, takim gdzie stałam na początku pierwszego wagonu i patrząc przez wielką szybę wyobrażałam sobie, że to ja go prowadzę.
Ten niedzielny poranek był wyjątkowy, bo nie wybaczyłabym sobie pobytu w nowym kraju bez wizyty nad morzem. Na myśl o złocistym piachu, promieniach słońca i szumie fal, cieszyłam się jak dziecko. I tak jadąc tym metrem przez 2 godziny z dumą stwierdziłam, że normalnie to wszystko jest takie fajne, że aż zazdroszczę samej sobie.
Co prawda już przed wyjazdem do Korei nie spodziewałam się zbyt wiele. Morze Żółte nie słynie chyba z rajskich plaż, a kiedy wyszukałam przykładowe obrazy zrozumiałam, skąd nazwa ‘żółte’ (zielone?)
Od razu przypomniało mi się kilka głośnych katastrof ekologicznych, kiedy to do morza wyciekały tony oleju czy ropy naftowej, siejąc skażenie na ogromnych obszarach. Nie wiem czy dotyczyło to Morza Żółtego, ale biorąc pod uwagę fakt że znajduje się przy Chinach, wcale by mnie to nie zdziwiło. Zresztą nawet jeśli woda jakimś cudem jest czysta i nadaje się do kąpieli, prawdopodobnie każda plaża jest łakomym kąskiem i, jak wszystkie inne łakome kąski w azjatyckich krajach z takim zagęszczeniem ludzi, wygląda tak:
Podsumowując, moje oczekiwania nie były duże. Chciałam po prostu założyć letnią sukienkę, odpocząć od pracy, zobaczyć trochę natury, usiąść na rozgrzanym piasku i wejść po kostki do rześkiej wody.
***
Wysiedliśmy z metra na ostatniej stacji. Nagle wszyscy inni pasażerowie – Koreańczycy i Chińczycy – w dzikiej euforii zaczęli wiwatować i bić brawo. Następnie wyszli za bramki i… weszli do pociągu z powrotem. Zastanawialiśmy się przez chwilę, dlaczego każdy stąd od razu wraca? Nie chcą iść na plażę? Czy większą atrakcją dla nich jest przejażdżka autonomicznym pociągiem, niż chwila wypoczynku na łonie natury?
Pustki dookoła i odrapane knajpki z owocami morza nie były dobrym zwiastunem. Dziwny zapach zdechłej ryby, z pozoru nieodłączny element nadmorskich wycieczek, tym razem uderzał jakoś bardziej. Nie tracąc zapału pokierowałam chłopaków w stronę plaży. Ponieważ wszystkie restauracje – opuszczone i zdezelowane rudery – prezentowały się tak 2/10, postanowiliśmy zabić pierwszy popołudniowy głód daniem instant z 7eleven, które wydawało się być jedyną oznaką cywilizacji na tym odludziu.
Gorący ramen ‘z papierka’ zagryźliśmy lodami na deser. Jak prawdziwi Polacy, postanowiliśmy zrobić sobie pod plażowanie mały podkład, dlatego zaopatrzyliśmy się w kilka butelek zimnego soju (bardzo słaba koreańska wódka, ale wykręca jak mało która). Do tego sok mango, tanie czipsy cebulkowe, kilka piw Cass i zestaw plażowicza gotowy! Z czarnymi, nieprzezroczystymi siatkami pełnymi zakupów ruszyliśmy pokonać ostatni odcinek tej niespełna 3-godzinnej drogi.
Nie dało mi do myślenia, dlaczego jest tak mało ludzi i nawet stoisk z balonami napełnionymi helem jest tak niewiele. Gdy na horyzoncie pojawiły się pierwsze sosny, oczami wyobraźni zobaczyłam między nimi błękitną wodę i plażę jak z Tajlandii. Przyspieszyłam. Minęliśmy kilku wczasowiczów w samochodach campingowych. Jakaś starsza kobieta, strasznie fałszując, zaczęła grać na flecie Yesterday Beatlesów. Przedarliśmy się przez górkę śmieci i naszym oczom ukazał się widok. Wszyscy zamilkliśmy. Koślawa muzyka nadawała dramaturgii całej sytuacji. Po chwili ciszy zaczęłam się śmiać histerycznym śmiechem i dusiłam się tak przez cały spacer po plaży, czyli jakieś 5 minut.
W błocie stało plażowe krzesełko z parasolką i szyldem ‘National Geographic’. Obok jakaś dziewczynka bawiła się piłką. W oddali pracowały wielkie żurawie, mimo, że była niedziela. Ku naszemu zdziwieniu, w odległości kilkuset metrów od plaży brodziło w bagienku naprawdę sporo ludzi w kamizelkach i żwawo coś zbierali.
Ze wszystkich rzeczy na świecie, tego spodziewałam się najmniej. Byłam w wielu dziwnych krajach, w wielu ubogich i zaśmieconych, ale czegoś aż tak brzydkiego nie widziałam nigdy. Naprawdę, nigdy, nigdy w życiu.
Take me down to the Paradise City.
Po zrobieniu naprawdę minimalnej, koniecznej liczby zdjęć, omijając uważnie martwe ryby, rury i to, co odsłonił odpływ, ruszyliśmy w poszukiwaniu ławki z najlepszym widokiem – najlepiej na drzewa zasłaniające morze. A raczej jego brak. Tylko zimne soju mogło nam w tej sytuacji pomóc.
I choć nie chciałam się przyznać wtedy, bo to w sumie ja wymyśliłam tę całodniową, ekscytującą wycieczkę nad morze, muszę to napisać: sorry chłopaki, zapomniałam wam powiedzieć i w sumie nie przemyślałam faktu, że lepiej by było sprawdzić, kiedy jest odpływ.