Szok kulturowo-kulinarno-cenowy, czyli pierwszy dzień w Stambule. (część 4)
Docieramy do mieszkania, w którym poznajemy Sinem – koleżankę Cana. Upragniony prysznic, czyste ubrania i chwilę później rozgrzewamy się polską wiśniówką, rozmawiając o rzeczach ważnych i mniej ważnych (czy w którymś momencie były nawet całki?!). Na stole pojawiają się też inne trunki – i tu rozpocznie się smutny wątek, jakim jest alkohol w Turcji. A raczej jego ceny.
0,2l ruskiej wódki BelaRus kosztuje tutaj ponad 20zł. W ogóle wódka ma takie ceny że ja nie wiem, co oni robią na imprezach. Jedynym piwem jest Efes, choć podobno w niektórych sklepach można znaleźć Tuborga i inne zagraniczne browary. Nam zdarzyło się widzieć sporo miejsc, gdzie alkoholu w ogóle nie było. Wracając do piwa Efes – kosztuje niemało, bo taki średniej klasy wychodzi za 7-8zł. Jedyne co można pochwalić w tej marce to spory wybór smaków i fikuśne kształty butelek. A co do samego picia alkoholu: nasi znajomi w Turcji nie byli religijni, ale wiecie, że muzułmanie piją pod stołem, żeby ich Allah nie widział?
—
9.02.2013, sobota.
Rano idziemy do przychodni, bo Sinem rozcięła sobie palca podczas wczorajszego picia (nasza pomoc w postaci nakjelenia plasterków z Kubusiem Puchatkiem chyba nie była dla niej wystarczająco profesjonalna). Za naklejenie nowego plasterka płaci 10 lirów, czyli około 18 polskich złotych. Na śniadanie jedliśmy rogaliki i tłuste, słone ciasto z białym serem – to chyba jedyna turecka potrawa, jakiej nazwy nie zapisałam. A muszę to zrobić, bo było pyszne!
Widok z okna (ta woda to Bosfor!):
Idziemy na przystanek autobusowy i przypominam sobie cytat, na który kiedyś natknęłam się w internecie: ‘Pieszy na pasach w Stambule ma jedno prawo – spierdalać’. O jakie to jest prawdziwe! Mimo że wspomniane pasy były 15 metrów od nas, przechodziliśmy przez ruchliwą ulicę ‘na dziko’, ocierając się o jadące samochody. Zresztą nie tylko my – ludzie starsi, młodsi, dzieci, kulawi… Co do warunków na drogach/przejściach dla pieszych – niedługo będzie filmik, na którym świetnie udało mi się uchwycić to, co mam na myśli mówiąc o przechodzeniu przez ulicę w Turcji.
Wsiadamy do autobusu! Can załatwił nam kartę miejską ze zniżką studencką! Podszywając się pod jakąś studentkę ‘kasuję swój bilet’, czyli przykładam kartę do urządzenia koło miejsca kierowcy i czekam na sygnał dźwiękowy. Komuniakacja miejska w Turcji działa na prostej zasadzie: kartę doładowujesz w każdym sklepie/kiosku, pierwszą przejażdżkę masz za 2 liry, każda kolejna taniej – tak, że pod koniec dnia jeździsz prawie za darmo. A w Stambule nie da się nie korzystać z komunikacji miejskiej, jeśli nie ma się własnego auta. Powiem więcej – poruszanie się po tym mieście to kilka godzin dziennie spędzonych w podróży.
W autobusie robi się tłok, a kierowca co chwilę hamuje, przyspiesza i trąbi, bo taki jest styl tureckiej jazdy. Mkniemy w górę i w dół krętymi brukowanymi uliczkami, aż w końcu dojeżdżamy do centrum. Po wizycie w kantorze czuję się jak bogacz, dlatego zaraz udamy się do pierwszego miejsca, które według przewodników warto odwiedzić – a jest nim Wieża Galata.
koty. koty wszędzie!
Kolejka do Galata Tower jest wprost proporcjonalna do ilości pozytywnych opinii w przewodnikach. Przeciskając się przez kolejki wszystko_fotografujących Chińczyków, Anglików, Hindusów i masy innych narodowości, docieramy do kasy. Can uczy nas szybko jak powiedzieć ‘dwa studenckie’, niestety panie sprzedające bilety są już chyba wyczulone na takie numery. O ile dobrze pamiętam wejście na wieżę (a właściwie to wjazd windą) kosztuje 12 lirów, czyli ponad 20zł. Nie lubię tego typu atrakcji, gdzie trzeba walczyć z innymi turystami o to, żeby cokolwiek zobaczyć (no dobra, po prostu nie przywykłam do takich wydatków). Ale mimo wszystko warto zobaczyć z góry ogrom tego miasta.
Nadal nie ogarnęłam, gdzie była europejska część miasta, z gdzie azjatycka. Tak czy siak wieża ma 63 metry, a widoki są mniej więcej takie: