Łódkostopem przez Bosfor do Azji. (część 5)
Spacerując uliczkami oglądam wystawy sklepów, które przyciągają mój wzrok kolorami, kształtami i egzotyką. Oczywiście można też znaleźć sklepy typu ‘Tefal Outlet’, Turków próbujących wcisnąć ci za kilka lirów tanie, chińskie badziewia, ale cały urok budują wspomniani wcześniej typowi handlarze, wyciskacze soków owocowych i artyści, którzy ręcznie wykonują ozdoby w typowym azjatyckim stylu.
Dzięki kolejce linowej (która działa tu jak cała komunikacja miejska!), docieramy w kolejne miejsce (niestety w kwestii podania dokładnej lokalizacji ograniczę się tylko do poinformowania, że nadal jesteśmy w Europie). Spacerujemy, a po zakupie baterii do aparatu – tym razem takich, które przeżyją dłużej niż dzień – czas na obiad. Nie uwierzycie, ale idziemy na kebab!
Do wszystkich fanów owoców morza (którzy pewnie są teraz oburzeni moim opisem): pragnę powiedzieć tylko, że to co dostajecie na talerzu w Polsce nijak ma się do azjatyckiego jedzenia sprzedawanego na ulicy.
A do osób zniesmaczonych widokiem małży ‘z robaczkami’ – to białe to na szczęście ryż. Choć dowiedziałam się o tym dopiero po zjedzeniu, przez cały czas będąc w przekonaniu, że to naprawdę jakieś żyjątka gratis.
Chyba dostałam w bonusie jakieś wodorosty, zjadłam kawałek skorupki albo po prostu histeryzuję, ale poczułam się tak, jakbym przeżuwała coś pomiędzy martwą rybą z Bosforu (owiniętą wodorostami), a surowym mięsem, którego termin ważności już dawno upłynął. Przez następne 5 minut nic nie mówię i powtarzam sobie tylko, że nie wypada wymiotować przysmakami, którymi uraczyli cię gospodarze.
Posmakowałam Azji. Wtedy powiedziałam sobie ‘nigdy więcej’ ale wiem, że to powtórzy się w te wakacje (bo co to za podróżnik-odkrywca, który nie spróbuje wszystkiego?).
Na obiad _jakiś_inny_kebab_ – choć dla mnie smakuje jak zawsze. Tym razem podany z ayranem, czyli zmieszanym z wodą jogurtem. Istnieje oczywiście mnóstwo wersji tego napoju – może być przyprawiany, może mieć różne proporcje składników. Jest podobny do armeńskiego napoju doogh, tak przynajmniej wyczytałam. Sprawdzę!
Długo spacerujemy wśród palm i kotów, idąc wzdłuż się Bosforu. Oglądamy pokaz świateł na moście łączącym tę część z Azją i ruszamy dalej. Nagle Can krzyczy do nas, że właśnie do brzegu podpływa jakaś mała łódka i że… mamy ją złapać.
Nienawidzę siebie na filmach, ale większe niż zwykle trudności z wysłowieniem się chyba dobrze oddają moje zaskoczenie całą tą sytuacją.