nocne wejście na teide
hiszpania,  podróże,  Teneryfa,  wyspy kanaryjskie

Nocne wejście na Teide bez pozwolenia | Część 1/2

Dopiero kiedy obejrzałam to zdjęcie na pełnym monitorze i dostrzegłam jak wysoko ponad chmurami siedzę, zrozumiałam, co zrobiłyśmy.

25-26 marca 2017, La Caleta

Wejście na wulkan – plan

Kiedy kupowałam bilety na Teneryfę nie myślałam o tym, że wejdę na jej najwyższy szczyt. W sumie to nie lubię mieć pod górkę i nigdy nie kryłam się z tym, że jestem Team Plaża. Byłam przekonana, że na Pico del Teide nie da się wejść inaczej niż mając pozwolenie, na które czeka się miesiąc, ale kiedy okazało się, że niektórzy robią to po swojemu pod osłoną nocy, szybko zaczęłam się nakręcać. Nielegalne wejście na wulkan? To idę!

K. w naszej hipiskiej wiosce na jednej z plaż Teneryfy znalazła fajne krzaki. Mówi, że możemy tam rzucić rzeczy, przykryć liśćmi palmy i spokojnie, nawet na kilka dni, zostawić. Nie powinno padać.

Wyruszyłyśmy koło południa. Niepewne, trochę przestraszone, choć dobrze przygotowane. Żadna z nas nie chodziła wcześniej po wysokich górach, a co dopiero po wysokich wulkanach.

Pierwszy obóz aklimatyzacyjny – 20m n.p.m. Stamtąd miałyśmy jakieś 5km do miejsca, z którego mogłyśmy łapać stopa na parking pod wulkanem Teide, gdzie planowałyśmy zacząć naszą przygodę.

Nastrój pełen grozy już w drodze na wylotówkę – czy to nadal te słoneczne, pogodne Kanary? Wyszłyśmy łapać stopa dość późno i o zgrozo, zanim cokolwiek złapałyśmy, zapadł zmrok. Byłyśmy na kompletnie nieoświetlonej, rzadko uczęszczanej drodze.

Podróż

No błagam! Nigdy nie czułam się bardziej idiotycznie, niż kiedy łapałam stopa świecąc sobie w twarz latarką. Z jednej strony nasze beznadziejne położenie sprawiło, że kładłam się na asfalcie ze śmiechu, a z drugiej w głębi duszy czułam, że gdzieś nasza organizacja zawiodła i wyprawa na wulkan może się po prostu nie udać. Po siedmiu dniach urlopu spędzonego z moją współlokatorką na Teneryfie, czyli dzień przed powrotem, postanowiłyśmy wypełnić najważniejsze zadanie tego wyjazdu – wspiąć się w środku nocy, trochę nielegalnie, na prawie czterotysięcznik. Traktowałyśmy to jako główny punkt wycieczki i wiem że nie wyjechałabym stamtąd, gdybyśmy nie wypełniły misji. Brałam pod uwagę różne opcje: że nie damy rady, że pozamarzamy albo dostaniemy choroby wysokościowej, że nasze nogi odmówią współpracy. Ale żeby ponieść klęskę przez to, że nie miałyśmy jak dojechać, bo za późno poszłyśmy łapać stopa? Nigdy!

Parking pod Teide

Godzinę później byłyśmy już na parkingu pod wulkanem, na 2200 m n.p.m. Nad głową rozlewało się morze gwiazd i choć nie było żadnego innego źródła światła czułam, że krajobraz dookoła mnie jest księżycowy. Świecenie latarkami na twarz i na kciuk łapiący stopa okazało się dziwną, ale i skuteczną metodą. Z niewielu przejeżdżających o tak późnej godzinie aut w końcu jedno z nich się zatrzymało i razem z sympatyczną hiszpańską parką dojechaliśmy niedaleko miejsca, gdzie zaczyna się szlak.

Rysowanie w Paincie to moja pasja. Nie wiem ile przeszłyśmy kilometrów, ale patrząc na skalę na mapie, chyba z milion.

Łapanie po ciemku stopa na wulkan – co może pójść nie tak?

Byłyśmy na 2200m n.p.m. gdzie znajduje się punkt widokowy oraz parking dla osób, które chcą rozpocząć swój spacer u podnóży wulkanu Teide. Miejsce to jest też chętnie odwiedzane późnym wieczorem, jak teraz. Miłośnicy astronomii rozstawiają tu specjalistyczny sprzęt i w skupieniu obserwują gwiazdy przez teleskopy. Grupka około 20 osób – młodych, w średnim wieku, starych – w kompletnym milczeniu wpatrywała się w gwiazdy. Stanęłam obok nich i przez chwilę poczułam się oczarowana, chłonąc tę magię wspólnej pasji, jakieś oczekiwanie, napięcie. Jako przeciętny znawca nieboskłonu z dużego, zawsze oświetlonego miasta, a do tego zaklinacz chmur i niepogody, rzadko mam okazję obserwować rozgwieżdżone niebo. Widok tych wszystkich gwiazd jeszcze bardziej wprowadzał magiczną atmosferę do tej dziwnej, trochę przerażającej mnie nocy, kiedy ja, osoba niezbyt nadająca się do chodzenia po górach, miałam po ciemku wejść na 3718-metrowy wulkan.

Obliczenia

Zadzwoniłam do P. póki jeszcze miałam zasięg i poprosiłam go o sprawdzenie, o której jest wschód słońca na Teneryfie. Oczywiście tego nie zrobiłam wcześniej, a już nie miałam internetu. Najtrudniejszą rzeczą i właściwie taką zagadką na dobre pół godziny było dla nas obliczenie o której musimy wyjść z parkingu, żeby dotrzeć na szczyt dokładnie na wschód słońca. Powiedzmy sobie jasno – gdybyśmy tam były godzinę, dwie czy nie daj Boże trzy przed, to byśmy w tych 0 stopniach, w tej siarce, wietrze, ciemności i letnich kurteczkach, oczekując na wschód słońca, poumierały. Miałyśmy kilka składowych do obliczenia, o której ruszyć – może na wstępie zaznaczę, że obie jesteśmy umysłami ścisłymi, ale KURCZĘ, TO WCALE NIE BYŁO TAKIE PROSTE.

Po pierwsze: nie miałyśmy pojęcia, ile nam ten trekking zajmie, bo nigdy nie wchodziłyśmy na prawie czterotysięcznik. Po drugie, miałyśmy inną strefę czasową niż w Polsce, a ja w sumie przez cały tydzień tego beztroskiego życia w wiosce hippisów na plaży nawet nie pofatygowałam się żeby sprawdzić, czy mi się telefon automatycznie przestawił i pokazuje czas z Kanarów, czy też może z Polski. No i ostatni aspekt wyliczania godziny wymarszu – hit – to był dzień, w którym zmieniało się czas z zimowego na letni. I teraz pytanie – czy w Hiszpanii też się zmienia ten czas? Czy tylko w Polsce? Wiedziałam, że godzinę przesuwa się do przodu, ale brak tej wiedzy o której jest wschód słońca, ile w rzeczywistości nam zajmie trekking na górę, czy ja mam polską czy hiszpańską godzinę na telefonie i czy mam jeszcze do tego robić przestawianie zegarka zrobiło mi niemały mindfuck. Mimo wszystko głupio byłoby się z tymi obliczeniami pomylić bo wiadomo, niecodziennie wchodzi się na najwyższy szczyt Teneryfy na wschód słońca, który w swoim najlepszym wydaniu trwa pewnie z 15 minut i trzeba się dobrze wstrzelić.

Drzemka przy koszu

Żeby nakreślić poziom naszego nieogarnięcia życiowego opowiem Wam, co było naszym pierwszym punktem tej dzikiej wspinaczki.

Po długich rachubach obliczyłyśmy, że żeby dotrzeć na wschód słońca na szczycie, musimy wyjść o 2:00 w nocy. Trochę szkoda, bo była dopiero 22:00, a nam już zaczynało się robić zimno – w końcu byłyśmy na wysokości 2200 m n.p.m, a kilka godzin wcześniej wygrzewałyśmy się na 0 m n.pm. na plaży. Co robić, jak się jest na otwartej przestrzeni na wulkanie na tej wysokości? Ile można patrzeć w gwiazdy? Znając K. i siebie aż się dziwię, że nie usiadłyśmy i zaczęłyśmy naszej przygody od zjedzenia całego prowiantu na wejście i zejście z Teide. Zamiast tego postanowiłyśmy się przespać. Znalazłyśmy sobie przy parkingu, przy takich barierkach obok kosza na śmieci kawałek murku, który chronił przed wiatrem i można było się o niego oprzeć. Wyjęłyśmy śpiwory i z braku pomysłu po prostu zdjęłyśmy buty i wlazłyśmy do śpiworów. Usiadłyśmy w nich na ziemi pod murkiem, obok kosza, przytuliłyśmy się do plecaków i poszłyśmy spać. Na siedząco, pod tym śmietnikiem, na wulkanie. Było mi już tak zimno i w zasadzie wszystko jedno jak to musi wyglądać, że weszłam do śpiwora cała, zakryłam nim nawet głowę i spałam tak obok tego kosza, wyglądając jak wielki worek na śmieci.

Wymarsz na Pico del Teide

Gdy o 2:00 zaczęły dzwonić budziki to nawet mi nie było żal, że już trzeba wstać. Pamiętam że było zimno, więc chciałam jak najszybciej zacząć iść albo biec. Dookoła nie było już ludzi oglądających gwiazdy i było tak przeraźliwie cicho i pusto, że przez chwilę zaczęłam poważnie się zastanawiać, co ja tu w ogóle robię? Przez chwilę pomyślałam o moim małym pokoiku w centrum Łodzi, o łóżeczku, kołderce i o tym, że mogłabym tam teraz leżeć i spać w najlepsze.

Z czołówkami na głowach ruszyłyśmy w totalną ciemność. Jak na dziecko pokolenia smartfonów przystało, już po pierwszym zakręcie wyjęłam telefon i włączyłam nawigację. Nie działa. Nie ukrywam że łatwiej by było wiedzieć chociaż, w którą w ogóle stronę powinnyśmy iść i gdzie jest ta góra – tymczasem dookoła nas panowały egipskie ciemności. Mimo wielu podróży moja orientacja w terenie jest żałosna i naprawdę, potrafię zgubić się zarówno w Pabianicach, jak i na najlepiej oznaczonym szlaku w górach. Teraz moja widoczność ograniczała się do 0,5 metra i wszystko co wokół siebie widziałam, było szarymi kamieniami. Moja początkowa ekscytacja szybko zamieniła się w niepewność i heheszkowanie, że szukając co dwa kroki szlaku, to my w takim tempie nigdy nawet 100m do góry nie wejdziemy.

W drodze na szlak. Stety niestety, dalej nie było znaków, odblasków ani innych oznaczeń dla ludzi, którzy się wszędzie gubią.

Dokładnie! Niech nie zmylą Was pozory – to zdjęcie świetnie odzwierciedla rzeczywistość. Dokładnie tak spektakularnie wspominam widoki przez prawie całe wejście na wulkan – czyli najbliższy kamień oświetlony czołówką.

Udało nam się przejść kawałek na ostatnich pomrukach powoli przestającego działać Maps.me. Rozkoszując się ciszą, gwiazdami i otrzeźwiającym nas chłodem, zaczęłyśmy się śmiać z naszego położenia. Już przestałyśmy ogarniać, a w tamtym momencie doszłyśmy zaledwie do Sendero de Montaña Blanca, czyli miejsca gdzie zaczyna się szlak numer 7.

Gdy skręciłyśmy i wydawało nam się, że wyszłyśmy na prostą i teraz to już z górki, nagle wydarzyło się coś, czego w życiu bym się w tych okolicznościach nie spodziewała. Zaczęłam słyszeć głosy i żeby się upewnić, że nie sfiksowałam, odwróciłam się i wytężyłam wzrok. Jezu! Ktoś za nami idzie!

Wiecie, normalnie to nic wielkiego, że gdy idziecie na wędrówkę to mijacie się z innymi ludźmi. Ale jak w niezbyt turystycznym kwietniu chcecie w środku nocy nielegalnie wejść na prawie czterotysięcznik, jeszcze do tego jesteście w obcym kraju, same, po ciemku, na tak pustej i ogromnej przestrzeni, no to tak nie bardzo. W pierwszej chwili pomyślałam: to na pewno goście z tego parku narodowego. STRAŻNICY GÓRY. Hola hola panienki, co wy tu robicie?! Ledwo zaczęłyśmy nielegalny trekking, a już po 10 minutach mieli nas zhaltować, przerwać misję i pewnie wlepić mandat za wdarcie do parku narodowego nocą. Fajnie!

Cześć

Trzy mroczne postacie z latarkami zbliżały się coraz bardziej, a ja nie mając nic mądrzejszego w głowie, zaczęłam wiązać buta. Wiecie, zawsze jak coś przeskrobię albo spodziewam asię mandatu to nie patrzę na drugą osobę z nadzieją, że może jednak ona mnie też nie widzi. Sprytne, nie? I chyba zadziałało, bo jakoś żadna z postaci się nie odezwała i cała trójka minęła nas bez słowa. Dziwne uczucie kiedy myślisz, że ktoś przyłapał cię na gorącym uczynku jak nielegalnie wchodzisz na wulkan, ta druga grupa pewnie myśli to samo o tobie i nagle po prostu się mijacie wiedząc już, że po prostu wpadliście na ten sam głupi pomysł. Mijaliśmy się jeszcze kilka razy po drodze, ale finalnie zawsze to my szybciej dałyśmy się wyprzedzić, dzięki czemu nie musiałyśmy się zastanawiać, którędy trzeba iść, tylko szłyśmy za nimi. Dopiero po kilku takich cichych spotkaniach ktoś z tej grupy odezwał się po… polsku. No tak, bo kto inny robi takie rzeczy?

Zawsze raczej lubiłam chodzić sama i w milczeniu, ale taka okazja mogła się nie powtórzyć. Po wymianie kilku zdań chyba coś zaiskrzyło, bo wraz z nowymi wspólnymi znajomymi – Ewą, Agatą i Mateuszem, szłyśmy przez kilka kolejnych godzin. Jak na nasze szczęście przystało, cała trójka była z klubu wysokogórskiego i po kursach. Łał, czyli nie ja muszę prowadzić – no to trafimy!

Wejście na Teide – szlak

Może to godzina i nieprzytomność mojego umysłu po całej nocy marszu, a może fakt, że przez całą drogę widziałam tylko to, co oświetliła moja latarka, czyli trzy najbliższe kamienie. Szlak przypominał mi niekończące się, strome, kamienne schody, co w porównaniu do Rinjani na które wdrapywałam się rok później było pestką i wymagało wyłącznie dobrej kondycji i braku choroby wysokogórskiej. Podejście było jak z automatu – jedna noga, druga noga, widoczność: 1 metr. Jedyne co miałam w głowie to tylko myśl, żeby nie zwalniać bo jest zimno i nie potknąć się, bo to mi się zdarza non stop. I tylko czasem morze gwiazd nad głową odwracało moją uwagę od ostrożnego stawiania stóp. Zadzierałam wtedy głowę do góry i w tym kompletnym mroku zachwycałam się, rozpływałam, starałam chłonąć ten widok i zapamiętać go do końca życia. Wszystkie kamienie dookoła w świetle latarki wydawały się szare (co później okazało się nieprawdą). Przestrzeń dookoła była kompletnie czarna. Nad nami świeciły miliardy jasnych kropek, niebo wyglądało jak czarna kartka obsypana srebrnym brokatem. Z jednej strony żałuję, że nie umiałam i nie miałam czym zrobić zdjęcia, ale z drugiej mnie to cieszy – pozostają mi te właśnie opisy i wspomnienia. Poza tym, nie będę spoilować. Musicie zobaczyć to sami.

Napięcie rosło. Tak jak na początku wspólnej wędrówki gadaliśmy jak nakręceni, tak z kolejnymi minutami marszu coraz częściej i na coraz dłużej decydowaliśmy się na milczenie. Gdy podejście zrobiło się jeszcze bardzie strome, zaczęłam się skupiać na spokojnym oddechu i oszczędzaniu sił. Raz na jakiś czas ekipa robiła postój, ale dla mnie – osoby z absolutną nietolerancją zimna – stanie w miejscu i odpoczynek były jeszcze gorsze, niż ruch. Żeby nie zamarznąć, skakałam wtedy w górę i dół jakiegoś kamienia, próbując się rozgrzać. Pamiętam, jak tę tajemniczą ciszę przerywał wtedy stukot kawałków lodu, w które zamieniła się moja mineralna w butelce w plecaku.

Kilkaset metrów wyżej, gdzieś nad horyzontem pojawiła się jasna łuna. Gdy schodziliśmy, widziałam ogrom całego parku narodowego. Masywne starowulkany i rozciągająca się po horyzont czerwona pustka uświadomiły mi, jaki kawał drogi pokonałyśmy i jak wysoko zaszłyśmy. Myślę że gdybym w nocy widziała tę ogromną przestrzeń i jak wysoko jest szczyt Teide, speniałabym i w mojej głowie wyłby głos: ‘nie dasz rady. Nie dasz rady. Za mała na to jesteś’.

Widok miasta z góry, czyli wchodzenia po ciemku ciąg dalszy.

A tu chwilę później widok na to samo miejsce, tylko że wyżej i powoli robi się jasno.

A po więcej zdjęć i opisów zapraszam na Instagram

Nowo poznani znajomi byli lepiej przygotowani do wchodzenia, więc co chwilę ze swoich bajeranckich zegarków odczytywali wysokość, na jakiej byliśmy. Wydawało mi się, że w życiu nie doczołgam się na górę i zastanawiałam się jak to możliwe, że te kolejne metry wysokości lecą tak wolno.

Byłam coraz bardziej śpiąca, a podejście robiło się coraz bardziej uciążliwe. Ta aura w niczym nie przypominała gorącej Teneryfy. Zimny wiatr szczypał w twarz, woda w butelce zamarzła, a ja próbowałam oddychać spokojnie i powoli, uważnie obserwując, czy nie mam choroby wysokościowej. Szczerze mówiąc nie do końca nawet wiedziałam, jak ona powinna wyglądać, ale kiedy nasze towarzyszki podróży coraz częściej zaczęły się zatrzymywać i w ruch poszły leki zrozumiałam, że sytuacja robi się poważna. Pierwszy raz od dawna doceniłam swoje zdrowie i to, że chociaż raz spisało się jak należy. Znając swoje możliwości byłam pewna, że odpadnę gdzieś w połowie drogi i tyle będzie z mojego wchodzenia. Na szczęście intensywnie używany w ostatnich miesiącach Multisport, godziny przeczłapane na maszynie udającej schody i dzikie treningi nóg opłaciły się, bo na Teide ostatecznie wbiegłam jak młoda kozica.

Po kilku godzinach wspinaczki minęliśmy schronisko, które znajduje się na wysokości 3270 m n.p.m. Chcieliśmy się ogrzać choć przez 10 minut przed dalszą drogą i poczekać chwilę, bo według naszych obliczeń, weszliśmy za szybko i musielibyśmy na szczycie czekać na wschód słońca, co w tamtejszych warunkach dla mnie byłoby męczarnią i powolnym zamarzaniem na śmierć. Z niesmakiem muszę napisać, że z racji braku rezerwacji w mgnieniu oka nas wyrzucono z przedsionka, w którym grzecznie chcieliśmy chwilę poczekać, tym bardziej, że dziewczyny czuły się coraz gorzej. Niewiele chodzę po górach, ale zawsze myślałam, że idea schronisk jest nieco inna.

Znów kolejne, powolne kroczki w górę, coraz częstsze myśli o ciepłym łóżeczku i dająca się w znaki senność. Aż nagle…

…gdy usłyszałam hasło ‘ostatnie 100 metrów!’, odezwały się we mnie jakieś ukryte pokłady energii. Wybiegłam do przodu przed K. i Mateusza, bo na ostatnim odcinku została nas tylko trójka – dziewczyny zostały w budce pracowników parku narodowego, którą znaleźliśmy po drodze. Pełna ekscytacji, próbując łapać pachnące siarką powietrze pomieszane z wyziewami dymnymi, zaczęłam dosłownie wciągać K. do góry, uruchamiając jakąś tanią coachingową gadkę typu ‘dasz radę!!!’.

Napięcie sięgało zenitu.

Czytaj dalej: Nocne wejście na Teide – część 2.

Chcę dostać powiadomienie, gdy przewodnik po Gran Canarii będzie dostępny:

Dołączając do newslettera akceptujesz politykę prywatności zawartą na stronie.

3 komentarze

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *