Z wizytą w Błękitnym Meczecie. (część 7)
Jedna część dla liści czarnej herbaty, druga – na wodę. Turecki brak pośpiechu i zamiłowanie do tego napoju zaobserwować można w każdym domu, kawiarni, sklepiku.
Ostatecznie postanawiamy połączyć nasze upodobania i jemy polskie pierogi w wersji tureckiej – polane jogurtem naturalnym i posypane moją ulubioną, paprykową przyprawą. Oraz miętą.


wtorek, 12 lutego 2013
O 12:30 ogarniam swoje zapisy na zajęcia – mamy tu przecież inną strefę czasową. Ostatecznie wychodzi na to, że mam kilka wykładów w jednym czasie – nie przejmuję się tym za bardzo i ruszamy zwiedzać dalej. Wybieram się z Michałem do Kadıköy, gdzie mamy spotkać się z Canem. Jedziemy autobusem ponad godzinę, mknąc pod górę i w dół zakorkowanymi ulicami Stambułu. Kiedy w końcu wysiadamy w porcie, moim oczom ukazują się tłumy Turków sprzedających jedzenie, pijących czaj na fikuśnych stołeczkach, słyszymy śpiew muezinów z kilku meczetów jednocześnie. Przyglądam się kobietom w całości okrytych burkami, które chodzą 3 kroki za swoimi mężami i dziećmi, jakby były psami uwiązanymi na smyczy. Nie wyobrażam sobie, co czują kiedy jest upał – i jak ja mam jeździć stopem na przykład po Iranie, żeby za bardzo się nie wyróżniać?
Biegniemy na tramwaj. Chłopaki szybko przechodzą przez bramki, a moja karta odmawia współpracy. Skończyły się na niej pieniądze! Pojazd ucieka a ja stoję odgrodzona metalowymi barierkami. Niczyja karta już nie chce zadziałać i czuję, że utknęłam. Wtedy podchodzi jakiś Turek, przykłada swoją kartę, mówi coś do mnie w swoim języku i uśmiecha się. Właśnie kolejny raz ktoś sam z siebie ufundował mi przejażdżkę komunikacją miejską, co wcale nie jest takie tanie. Ci ludzie są tacy mili!
“Allāhu Akbar!”
Wreszcie zobaczę tę część Stambułu, której najbardziej nie mogłam się doczekać. Docieramy do Meczetu Sułtana Ahmeda (Błękitny Meczet) i do Hagii Sophii. Nie ma już tak wielu turystów, bo dochodzi godzina 17. – zastanawiamy się, czy jeszcze nas wpuszczą.
Przechodzimy przez pierwsze bramy i moim oczom ukazują się potężne budowle opatrzone napisami czcionką ‘drut kolczasty’. Z jednej strony prostota – zwykłe, szare mury – z drugiej jednak przepych i egzotyczne kształty, do tego coraz więcej kobiet w burkach i głos dobiegający z środka, budzą ogromny podziw.
A jednak zdążyliśmy! Nie wiem dlaczego, ale dziś meczet jest otwarty dla turystów dłużej. Przed wejściem muszę się odpowiednio ubrać – mam krótkie spodenki i rajstopy, co już zalicza się do obnażania się. Biorę sprzed drzwi dwie chusty, zdejmuję buty (obowiązkowo!) i z radością próbuję obwiązać głowę – co wcale nie jest takie łatwe. Również spódnica (materiał o prostokątnym kształcie) nie pozwala mi zakryć moich skandalicznie półnagich nóg – chyba wcale w tej Turcji nie przytyłam, bo rzepy w chuście nijak nie dadzą się zapiąć. Chłopaki już dawno mi uciekli, więc związuję rogi ‘spódnicy’ byle jak, zarzucam na głowę szmatkę i – potykając się o własne nogi – wchodzę do środka.
Jeśli widząc Błękitny Meczet z zewnątrz powiedziałam, że cechuje się prostotą – bardzo przepraszam. Wnętrze to masa zdobień, przepychu i dziwnych wzorków. Szkoda, że nie umiem robić zdjęć…