W sercu Maroka (część 8)
Istnieją miejsca jałowe, nużące, po prostu blade. Czasem ładne, choć nic w nich nie rzuca się w oczy. Ale dla równowagi są też miasta, w których zawsze zostawiamy kawałek serca. I wciąż nie mogę się nadziwić – gdyby zebrać wszystkie argumenty, co w Maroku kochamy, a czego nienawidzimy, powstałby Marrakesz.
Pozwolę sobie napisać: najpopularniejszy i bezkonkurencyjny, choć wcale nie największy i już od dawna nie-stolica. Wywołuje spore kontrowersje, bo jedni stracili dla niego głowę, inni stracili w nim portfel. Przed wizytą w Marrakeszu porządnie mnie nastraszono i przygotowano do tego, że w okolicach placu Dżamaa-al-Fina będą węże, czarna magia, kieszonkowcy, wróżki, skaczące małpki, ludzie z kurą na głowie grający na harmonijce i Polacy w skarpetkach i sandałach. Olbrzymia przestrzeń wypełniona takimi tłumami, jakby rozdawano za darmo jedzenie.
***
8. lutego 2014, sobota – ciąg dalszy.
DZIEŃ 5. WIECZÓR.
DZIEŃ 5. WIECZÓR.
Nocne poszukiwania hotelu kończą się sukcesem. Kończą się w miejscu, w którym w ogóle te poszukiwania zaczęliśmy – wielki, odrapany szyld ‘hotel’ i jedna gwiazdka pod spodem jakoś wcześniej umknęły naszej uwadze. Pokój jest ciut klaustrofobiczny i do tego zamykany na kłódkę, ale w ramach rekompensaty mamy prysznic za 2zł i właścicieli mówiących po angielsku. A co najważniejsze, za nocleg płacimy 15zł od osoby.
Mimo zmęczenia pędzimy na plac Dżamaa-al-Fina. Po drodze mijamy dziesiątki ulicznych artystów, żebraków, żebraków trędowatych (!) i oczywiście sprzedawców wszystkiego – a ceny rosną w miarę zbliżania się do celu. Na szczęście słodycze i tak kosztują grosze, więc opycham się kapiącymi lukrem ciastkami tak długo, aż robi mi się niedobrze.
Zaabsorbowana pozbywaniem się okruszków jedzenia z włosów, bluzki i spod bluzki, nawet nie zauważam momentu, w którym z ‘tłoczno’ robi się ‘totalny ścisk’. Mimo że jest początek lutego, godzina może 22, atmosfera jest naprawdę gorąca. Imponujące budynki, morze ludzi z całego świata i milion różnych melodii ze wszystkich stron dookoła sprawiają, że w ułamku sekundy zakochuję się w Marrakeszu. I żeby nie było – to nie jest tak, że tracę głowę dla każdego egzotycznego miejsca. Albo że po prostu lubię tłok. Do tej pory moje serce podbił tylko Stambuł i Erewań, powoli staję się coraz bardziej wymagająca.
Magia tego miejsca sprawia, że można stracić rozum, a przecież pierwsze kroki na placu Dżamaa-al-Fina to najważniejszy moment. Najważniejszy, bo decydujący o naszym samopoczuciu podczas dalszej przygody z Marokiem. Jeśli w tej chwili – pierwszych sekundach odrętwienia i przyglądania się kolorowemu gwarowi – nie schowamy paszportu, pieniędzy i telefonu w dobre miejsce, to krótko mówiąc, jesteśmy w dupie. Jako turyści znajdujemy się teraz na celowniku – dlatego widok ludzi z plecakami z przodu czy woreczkiem z dokumentami obwiązanym wokół szyi to widok normalny.
//
Przebijamy się przez ‘kręgi’, które naprawdę czasem przypominają mini-cyrk. Do tego masa muzyków – i tych zdolnych, i tych mniej, a w połączeniu z wszechobecnym hałasem robi się taki melanż, że dla niektórych Marrakesz=migrena. Ja na szczęście cieszę się jak dziecko i, starając się nie zgubić Kuby i Stafa, próbuję nakręcić choć kilka filmów. Sprawa nie jest prosta, bo niestety o ile Marokańczycy uśmiechają się i ochoczo występują przed turystami, którzy wrzucą im do kapelusza kilka euro, o tyle zwykłych obserwatorów wręcz odganiają (nie mówiąc już o tym, żeby zrobić zdjęcie czy coś nagrać). I to jest właśnie rzecz, która w Maroku mnie denerwuje – ale po kilku dniach w tym kraju umiem już przecież być jak cwany lis, proces aklimatyzacji przeszłam pomyślnie i jak tak dalej pójdzie, to za kilka dni to ja wszystkich będę kroić na kasę, a nie oni mnie.
Już wiem, dokąd tak pędzili chłopcy. Jedzenie! Te stoiska są oblegane najbardziej. Sprzedawcy świeżego soku z cytrusów, obok inni sprzedawcy soku z cytrusów, dalej następni… w sumie stoisk obok siebie jest aż 8. Na tym naprzeciwko wisi tabliczka z napisem ‘4’. Tylko 4 dirhamy (1,6zł) za wielką szklankę pysznego soku z pomarańczy? Biorę sto! Gdy już prawię kupuję, Stafu krzyczy z podnieceniem, że obok jest tabliczka ‘3’. Nie wierzę. Mam nadzieję, że obok będzie ‘2’. Przechodzimy kawałek i… faktycznie jest. A obok jest ‘1’. Szlag. Przecież to nie jest cena, tylko numer stoiska…
Ale sok i tak kosztował czwórkę. Jednak prawdziwym fenomenem są ślimaki, a właściwie ślimakowa zupa. To niestety nie są takie zwykłe, ‘tradycyjne’– o ile stambulskie małże przeżuwałam z obrzydzeniem przez 15 minut, o tyle ślimak od razu po spróbowaniu wylądował z powrotem na ziemi.
Robert Makłowicz!
Każde zderzenie z ludźmi zapraszającymi do restauracji to dla mnie jak spotkanie z wampirem energetycznym. Jak stoisk z sokiem było z 8, to namiotów z jedzeniem było co najmniej 38. Przed każdym dwóch młodych Marokańczyków, wszyscy mają tak gadane, że jak się wdasz w dyskusję – nie masz szans. Każdy jest poliglotą – umie cię zaprosić na kolację w każdym języku. Początkowo grzecznie na każde pytanie ‘voulez-vous manger?’ odpowiadałam ‘non, merci’, ale szybko zmieniamy taktykę z ‘być asertywnym’ na ‘SPIEPRZAĆ JAK NAJSZYBCIEJ’. Choć muszę przyznać, że jeden chłopaczek miał takie flow, że Stafu zaczął z nim rozmawiać.
Nasz bohater: Monsieur! Polska?Stafu: Polska.Nasz bohater: Zapraszm was na… kolaćję! Robert Makłowić!… Polak głodny, Polak zły!Stafu: Dobra, dobra…Nasz bohater: Dobra to jest z bobra!
I gdyby nie nasza skromna zawartość portfeli, naprawdę by nas tym namówił.
My jednak ograniczamy się do gigantycznych hamburgerów z kurczakiem i jajkiem (4.8zł) już przy naszym hotelu. Nie ma lepszej zapowiedzi następnego dnia w niesamowitym miejscu niż krótki, a intensywny wieczór. Prawie cała medyna poszła już spać i oprócz sprzątaczy, uliczkami włóczą się tylko brudne, puchate koty.