Lemoniada nad Dunajem – Grecja, część 2.
Łapanie stopa do Lugoj…
Podbiegam do auta, które zatrzymało się podejrzanie daleko i zastanawiam się, czy aby na pewno stoją tam dla nas. Młode małżeństwo patrzy na mnie tak samo zdziwionym wzrokiem jak ja na nich, kiedy mówię rumuńskie ‘nu am bani’, a oni PŁYNNIE, PO ANGIELSKU (!), że to absolutnie żaden problem i nie chcą od nas pieniędzy. Przesympatyczni ludzie opowiadają nam o zamku Drakuli i rejonach, które właśnie jadą zwiedzić. Transylwanię dopisuję do niekończącej się listy autostopowego ‘must go’ i, choć może to niegrzeczne, po 10 minutach usypiam. Na szczęście Michał podtrzymuje rozmowę i na koniec podróży dostajemy picie i przepyszne ciasteczka. Ze śniadania koło ronda mam nawet zdjęcie (tak, dumnie trzymam zdobyte pożywienie):

Rozkładamy polską flagę, ruch jest spory, miejsca do zatrzymania dużo. Powoli robi się gorąco, wszyscy kierowcy machają nam i trąbią. Nie taka Rumunia straszna, nikt nas jeszcze nie zgwałcił, nie okradł, póki co mamy nawet obie nerki.
Po chwili zatrzymuje się luksusowy samochód. Na szczęście w środku nie siedzi żaden podejrzany typ, tylko starszy, elegancko ubrany pan i mała dziewczynka, jego wnuczka. Chyba ich trochę uraziłam mówiąc, że nie mamy pieniędzy, no ale ostrożności nigdy za wiele. Od razu udaje nam się zakumplować z Andreą, i chociaż nie za bardzo zna angielski, atmosfera jest naprawdę sympatyczna. Dostaję nawet angielsko-rumuński słowniczek podstawowych słów wykonany przez naszą małą koleżankę!
W planach mamy przejechać razem do Craiovej, sporego miasta na południu, niedaleko granicy z Bułgarią. Zadowoleni ze sprawnego przemieszczania się w stronę Grecji zostajemy zaproszeni do restauracji nad Dunajem – po drugiej stronie rzeki widać Serbię. Pijemy najlepszą w życiu citriniadę i rozwijamy poliglotyczne zdolności przez Google Translate – tłumaczeniu z polskiego na rumuński sporo brakuje, ale dogadać się dajemy radę.

Przejeżdżamy całą Craiovą. I bardzo się z tego cieszę. Może miasto jest duże i centrum wygląda ładnie (nie wiem, przespałam), ale obrzeża stanowią cygańskie slumsy. Na pożegnanie dostajemy oczywiście jedzenie – schabowe. Będę w ogromnym szoku, kiedy 3 godziny później odkryję, że to jednak bułki z serem! (ale były absolutnie przepyszne!). Jeszcze tylko pocztówki i kilka rad, aby uważać na Cyganów (tak, nawet tam nikt ich nie lubi). Mamy do wyboru dwie wylotówki, na jednej jest zbyt duża konkurencja do łapania stopa, więc idziemy w jeszcze mniej zachęcające rejony.
Chcą pieniędzy!
Już po kilku minutach z bram wybiegają małe, przyczajone Cyganiątka, a ja tylko myślę jak by im tu powiedzieć, że naprawdę sami niczego nie mamy. Na szczęście kolejny raz udaje nam się złapać coś, za co powinno się płacić, a my jesteśmy od tego zwolnieni. Trochę nas to dziwi, że właśnie przejedziemy 70km za darmo, perspektywa zdobycia Bułgarii dodaje otuchy. Pasażerowie busa początkowo patrzą na nas jak na wystawę w muzeum albo zwierzątka w zoo, dopiero po kilku minutach nieśmiało nawiązują rozmowę we wszystkich językach oprócz angielskiego i zaraz rozkręca się debata po niemiecku, włosku, francusku i oczywiście rumuńsku. Kierowca dzwoni do swojego kolegi, który ‘zna’ angielski i podaje telefon Michałowi. Może i podróż była dziwna, ale jak widać bariera językowa nie jest żadnym problemem. Wystarczy uśmiech.
Poinstruowani którędy do portu/przeprawy przez Dunaj/przejścia granicznego, widzimy znak ‘Bechet – 3km’. Uwierzcie mi, że spacer z tyloma bagażami w 40-stopniowym upale jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę. Powoli zaczynamy się wlec absolutnie pustą drogą, widok gór i zabudowań w oddali utwierdza mnie tylko w przekonaniu że tak, to jest cholernie daleko, ale nagle… Podjeżdża do nas na rowerze młody chłopak i przygląda nam się z zainteresowaniem. Zsiada z sypiącego się składaka i zaczyna rozmowę. Po hiszpańsku.
Okej, dosyć. Motywacją do napisania tej notki był fakt, że zaraz ugotuję coś dobrego. Chyba. Tak czy siak w piątek znowu gdzieś jadę i muszę nacieszyć się chwilą, kiedy mam możliwość zjeść na obiad coś innego niż pomidorowa z proszku czy puree. Też z proszku.