Co w Rabacie piszczy (Maroko cz. 4)
Co w Rabacie piszczy? Wcale nie chodzi mi o biedę. Wrażenia jakie pozostawi po sobie stolica zależą od tego, jaka jest kolejność waszej podróży. Jeśli zostawicie Rabat na koniec, to nie uwierzycie, że to miasto naprawdę leży w Maroku. Różnica między resztą kraju a tym miejscem polega na tym, że Rabat nie jest pokryty metrową warstwą śmieci, za dnia nie biegają za tobą żebracy i nie musisz odpierać ataków podłych dzieci, których życiowym celem jest wskazywanie turystom złej drogi (żeby móc później ich za odpowiednią opłatą z labiryntu uliczek ratować).
My w Rabacie jesteśmy żółtodziobami, bo to właściwie nasz pierwszy dzień w Maroku. Nie doceniamy więc tego, że tu naprawdę jest jeszcze europejsko. Aklimatyzacja i adaptacja do późniejszych, ekstremalnych warunków następuje więc stopniowo, mało inwazyjnie.
Włócz się z głową.
Spacerując po medynie (stare miasto) trzeba mieć jedno na uwadze: jeśli dookoła Ciebie nie ma już straganów, to znaczy, że się zgubiłeś i jesteś w ciemnej pupie. Czyli prawdopodobnie u kogoś na podwórku albo w takim miejscu, gdzie być nie powinieneś. Sklepiki, stragany czy porozkładane na ziemi kapcie w pewnym sensie wyznaczają ‘kierunek zwiedzania’.
O handlu będę pisać właściwie przy każdym odwiedzonym mieście – Marokańczycy bardzo lubili pieniądze, których nie my nie mieliśmy. I te małe rozbieżności były zalążkiem wielu ciekawych sytuacji.
Ale idźmy po kolei. Dziś będzie trochę włóczęgi, będzie trochę zwiedzania. *
* w tym miejscu chcę zaznaczyć, że ze względu na długość wpisu i ilość zdjęć, pomijam historyczne daty, szczegółowe opisy każdego miejsca – to tylko blog, pamiętnik. Po przewodnik to sobie idźcie do księgarni.
7. lutego 2014, piątek.
DZIEŃ CZWARTY
DZIEŃ CZWARTY
Nasz zerogwiazdkowy hotel nie okazał się wcale tak tragiczny, jak myśleliśmy. Nic się nie zawaliło, co prawda drzwi trzymały się ‘na słowo honoru’, ale ostatecznie udało nam się je zamknąć na zamek i było to sporym sukcesem. Tak czy siak, czwartego dnia podróży zwijamy się skoro świt, bo drugiej nocy w Rabacie spędzać nie chcemy.
Widoczki za oknem.
Nasz najdroższy hotel podczas całego wyjazdu. Przypominam, 22zł od łebka.
Życie jak w Madrycie!
-Czy ten pokój jest z łazienką? -Tak, oczywiście!
W Rabacie nie planujemy zostawać długo – chcemy zobaczyć zaledwie kilka miejsc, a po południu wyruszyć w stronę El-Jadidy, oddalonego o 200km portugalskiego miasteczka. W związku z tym ruszamy na podbój stolicy, chcąc obalić mit, że w jeden dzień nie da się zobaczyć wszystkiego.
Koloru i uroku dodają wszechobecne owoce. Tanie!
Historię powstawania dywaników i narzut poznamy pod koniec naszej podróży – a jest to opowieść dość smutna. Póki co mijamy je obojętnie, są na każdym kroku, przez co z czasem stają się niezauważalne. A szkoda.
O pierwszym zderzeniu z lokalnym bazarem.
Miały być stargany, niech będą stragany. Trafiamy tu przez przypadek. Pachnie niezbyt szczęśliwie, kostka brukowa skąpana jest w pomyjach; mimo że na co dzień wcinam jak dziecko z tasiemcem, wcale nie mam ochoty na jedzenie. Tutaj nie ma czegoś takiego jak sanepid, higiena czy BHP. Udaje nam się sfotografować tylko ładne stoiska, bo właściciele tych ‘bardziej prowizorycznych’ przed zdjęciami skutecznie się bronią. Musicie więc uruchomić wyobraźnię: syfiasta, zatłoczona uliczka, pośrodku na ziemi czarna płachta i błyszczący, śmierdzący stosik. Dookoła mnóstwo bezpańskich kotów, które namiętnie coś przeżuwają. Oto stoisko rybne.
W Maroku nie ma za dużo do roboty – więc każdy orze jak może. A najczęściej nie może za dużo, więc wystawia swoje graty, rzeczy znalezione/ukradzione i siedzi tak cały dzień. Zdecydowanie najwięcej jest dywanów, kapci i pamiątek typu ‘figurka wielbłąda’, która ostatecznie trafia na nasze regały i zbiera kurz. To była turystyczna część straganów. Oprócz tego są oczywiście sklepy spożywcze, sklepy z owocami, wypiekami. Z nogami wielbłądów, żywymi zwierzątkami, martwymi jaszczurkami.
A jak ktoś jest bardzo zdesperowany, to rozkłada na folii używane kapcie, cicho licząc na jakikolwiek utarg.
Nóżka. Chyba wielbłądzia.
Właściciel stoiska jest tak dumny, że robi sobie z nami zdjęcie.
W południe jest tu spokojnie. Życie zaczyna się po 16.
Wszechobecne motocykle i skutery doprowadzały mnie do szału, bo trąbienie i ‘ocieranie się’ rozpędzonymi maszynami o pieszych jest tu na porządku dziennym. Oprócz tego spotkać można wiele innych, wymyślnych pojazdów.
A w Maroku ponad 30% ludzi to analfabeci. W związku z tym piśmienni mieszkańcy są dość rozchwytywani, kiedy taki zwykły piekarz musi się zmierzyć z pismem urzędowym.
Pierwszy punkt dla nas.
Docieramy w takie miejsce, gdzie nie ma straganów. Nie ma ludzi. Czyli się zgubiliśmy, ale jakoś nam to nie przeszkadza – jest całkiem ładnie.
Odchodzę na moment od chłopaków i nagle spod ziemi wyrasta pulchna kobieta w średnim wieku. Łapie mnie za rękę. Początkowo mam wrażenie, że zaraz wyzionę ducha, bo jej obecność całkiem mnie zaskoczyła. Kolejny impuls w mózgu wynika z mojej wrodzonej agresji i nakazuje mi rzucić się na przeciwniczkę – bo jakim prawem mnie tak straszy i obmacuje? Widzę jednak na swojej dłoni umazaną wzorkami łapę i się uspokajam – to tylko tatuaże z henny. 5 minut powtarzania, że nie potrzebuję takich zabiegów upiększających i problem z głowy. Co prawda przez ten czas pani poznaje moje imię, wiek, historię życia, a ja w zamian słyszę, że brązowe szlaczki na mojej skórze idealnie pasują do mojego pięknego imienia i wojowniczych oczu. Fascynujące.
Z uporem maniaka powtarzam ‘non, merci’, a gdy pojawia się strzykawka z brązową mazią, uciekam do chłopaków. Oni również wdali się w rozmowy biznesowe. A chodzi o kartę pamięci, która ma naklejoną cenę ‘110 dirhamów’ (44zł). Mąż hennowej pani najwyraźniej nie ma zbyt wielu klientów, bo walczy o nas jak lew. Kiedy już odchodzimy, pyta o naszą cenę. Odświeżam w pamięci francuskie liczebniki i od niechcenia rzucam, że 50 dirhamów będzie ok. Oburzony wzrok, po chwili rezygnacja i ‘okej, niech będzie 60’.
Nie wiem, dla kogo była ta karta. Nie wiem, czy w ogóle była potrzebna. Nieważne. Cieszymy się jak głupi, bo jeśli chodzi o targowanie, jest to pierwszy wygrany pojedynek.
Wejście do kazby al-Udaja.
Dajcie mi jeść!
Zastanawiacie się, jaka pogoda jest w Maroku w lutym?
Wiosno, moi mili. Najprawdziwsza wiosna – wszystko kwitnie!
Kolory Maroka? Nie znam się na nazewnictwie, ale właśnie taki – ewentualnie niebieski. Na początku zachwycał, z czasem zaczął przyprawiać o mdłości.
Upragniony Atlantyk i… gdzie jest plaża? Przed nami tylko spory cmentarz (po lewej), ogromne fale i lekki, chłodny wiatr.
Stragany wersja hard.
Zdjęcia powyżej to sterylne warunki. Teraz zapuszczamy się w mroczne zakątki Rabatu, gdzie za dnia odbywa się pchli targ, a nocą… cieszę się, że nie miałam okazji się dowiedzieć. Tu handluje się wszystkim i niczym, ludzie całymi dniami siedzą na zaplutych chodnikach i tępo patrzą przed siebie. Turyści się tu chyba w ogóle nie zapuszczają, bo nasza obecność wywołuje zdziwienie czy wręcz niezrozumienie. Na szczęście nikt od nas niczego nie chce. Jedynie świętego spokoju – co chwilę słyszymy wołania, że tutaj zdjęć mamy nie robić.
Za murami medyny.
Bramy mijamy tak często, że czasem sama nie mam pojęcia, czy to jeszcze stare miasto, czy już nie. Tym razem przejście ze świata sprzedawców klamotów do nowej drogi i szybkich samochodów poprawia trochę orientację w terenie. Przyszedł czas na najpopularniejsze zabytki Rabatu, czyli Wieżę Hassana i Mauzoleum Muhammada V. Według mapy do przejścia mamy spory kawałek, ale jakimś dziwnym trafem łapiemy stopa – pierwszego w Maroku! Upewniamy się po stokroć, że bez pieniędzy, szybko wskakujemy do środka i jedziemy przed siebie. Na koniec grzecznie przyjmujemy wizytówkę mówiąc, że z pewnością zadzwonimy, gdy będziemy potrzebowali transportu – czyli taksówkarz, a pierwszą przejażdżkę dostaliśmy gratis.
;____;
Flaga Maroka – tak jak w Turcji, pojawia się często i gęsto.
(chyba jedyny moment kiedy widziałam, że ktoś w Maroku sprząta)
Ukończone w 1971 roku, architektem był Wietnamczyk, a w środku śpi sobie sułtan
Muhammad V i jego synowie. Mauzoleum znajduje się na wprost Wieży Hassana
i ruin dawnego meczetu.
A oto Wieża Hassana. Miała mieć 80 metrów, urosła do 44. Słupki dookoła to pozostałości po niedokończonym meczecie – wszystko zaczęło się w XII wieku. I nie dość, że nigdy się nie skończyło, to jeszcze 600 lat później przyszło trzęsienie ziemi i większość zmiotło. Zostało co zostało – turystów nadal tu wielu. A wieża zrobiona jest tak, że można na samą górę konno wjechać, o!
Fotka robiona ‘z biodra’ – jak wiele innych w Maroku. Biada tym, którzy dali się przyłapać na zrobieniu zdjęcia! – tu wszystko kosztuje.
Marokański Carrefour troszkę różni się od naszego.
Każdy miejscowy taszczy jakiś dywanik. A to dlatego, że w krajach muzułmańskich piątek jest odpowiednikiem naszej niedzieli. Fotografowanie ichniejszego nabożeństwa jest zabronione i od razu podchodzi do nas policja. Wyczuwając wyzwanie, zakradam się od innej strony i robię kilka krzywych fotek. Taki ze mnie nicpoń!
Czas na obiad. Ta historia jest tak przykra, że muszę ją zostawić na następny raz…