afryka,  autostop,  maroko,  tanie loty

Apokalipsa zombie wersja marokańska (część 5)

Mieliście kiedyś wrażenie, że spełniły się wizje apokalipsy zombie, a serial “The Walking Dead” przeniósł się ze szklanego ekranu do waszego życia? Nie mówię o śnie. Mówię o sytuacji, która naprawdę miała miejsce, w której poczuliście wysokie prawdopodobieństwo ukąszenia przez włóczące się za wami stwory. Scena pokroju: idziesz opustoszałymi ulicami miasteczka, mocno wieje, nagle słyszysz jęki ze wszystkich stron i widzisz zbliżających się ludzi bez rąk, nóg, oczu. Wyciągających przed siebie ręce i ewidentnie chcących cię zjeść.
Bo ja nadal jestem pewna, że tego wieczora umarłam 2 razy.
***
 
7. lutego 2014, piątek – CIĄG DALSZY
Podróży dzień czwarty
 
Wizyta w stolicy trwała dosyć krótko, ale zdecydowanie nam to wystarcza. A dlaczego w Rabacie siedzimy tylko 1 dzień? Bo generalnie cały nasz wyjazd posiada PLAN – zadbali o to chłopcy. Pierwszy raz w życiu jadę ustaloną trasą, wiem co zobaczę, wiem co ominę – trochę brakuje mi w tym spontaniczności, ale może tak też będzie dobrze? Jako że plan jest napięty, jeszcze dziś chcemy dotrzeć do El-Jadidy. W sumie to tylko 200km, choć z drugiej strony autostopu w Maroku jeszcze nie próbowaliśmy – może się uda, może utkniemy. Do zmierzchu zostało kilka godzin, po drodze mamy do ominięcia ogromną Casablancę… wyczuwam emocje i niepowodzenie!
 
 
Maruda, zrzęda, gaduła i fajtłapa, ale co najgorsze, to straszny ze mnie głodomór. Po drodze zahaczamy więc o… nazwijmy to stołówkę, w której są aż dwa stoliki z brudnymi, plastikowymi krzesełkami. Oraz starsza, uśmiechnięta Marokanka z bardzo prowizorycznym stanowiskiem do gotowania. W mękach i trudach, 14 razy powtarzając jeden wyraz, zanim poprawnie go wymówię, składam zamówienie po francusku. Maroko jest ojczyzną mojej ukochanej kaszy kuskus, więc wstyd byłoby jej tutaj nie spróbować.
 
Może to kwestia tego, że jak na typowych, ubogich stopowiczów-studentów przystało, wybieramy opcję najtańszą. Za obiad płacimy 8zł, jedzenia niby jest dużo, ale w gruncie rzeczy to przecież sucha, niedoprawiona kasza, rozgotowana marchewka, dynia i bakłażan, a nasz kurczak okazał się być samym szkieletem bez mięsa. Jak się nie ma co się lubi, to się wpieprza co się ma.
 
 
 
Godzina 15. Mozolnie toczymy się w stronę wylotówki, co chwilę się zatrzymując. Słitfocia z palmą musi być! O, z tą też! A tam są drzewa z mandarynkami. I ładny mur.
 
O, śmieszna brama, poczekajcie zdjęcie zrobię…
 
 
Umęczeni tym powolnym marszem mijamy rondo, dochodzimy do okazałej stacji benzynowej. Dobra, spróbujmy łapać tutaj. Słońce powolutku chyli się ku horyzontowi, ale w Maroku jakoś inaczej płynie czas. Czasami gdy patrzę na miejscowych to mam wrażenie, że oni nie mają nawet pojęcia, jaki jest dzień tygodnia, rok. Jasne, nie mówię o ludziach z wielkich miast, ale nie oszukujmy się; dla wielu mieszkańców obrzeży czy wiosek nie ma za dużego znaczenia, czy to środa, czy sobota. I tak nie mają nic do roboty.
 

Stacja benzynowa po afrykańsku.
 

Nietypowych pojazdów jest tu całkiem sporo.
***
 
Przy poboczu dziwne tłumy. Ni to autostopowicze, ni ludzie czekający na autobus. Dzieci grzebią patykami w piachu, mają całe mordki w kurzu. Dorośli stoją, gadają, patrzą przed siebie. I nagle wszystkie oczy na nas – co to za ludzie, czemu mają takie wielkie plecaki? I gdzie ich samochód, skoro są z Europy? Jak zawsze zwracamy na siebie uwagę nie tych, co trzeba. Bo jeśli chodzi o łapanie stopa, to z całą pewnością nie przykujemy uwagi kierowców, stojąc w takim towarzystwie. Trzeba się jakoś wyróżnić…. Wiem! Tabliczka!
 
Chłopcy ze stacji dają nam kawałek tekturki, psując przy tym wieżę z kartonów z płynami do wycieraczek – robi się straszny bałagan, ale Marokańczykom humoru chyba nic nie zepsuje. Życzą nam bonne chance, a chwilę później z dumą stwierdzam, że wzięłam na wyprawę wypisane markery. Chciałabym, żeby ktoś mnie kiedyś spakował na wyjazd.
 
Ni stąd, ni zowąd podchodzi do nas mężczyzna w uniformie, zaprasza do swojego busa. Ze znudzeniem oznajmiam, że nas nie stać, że my autostop. I jakoś tak od słowa do słowa wychodzi na to, że miły kierowca chce nas zabrać kilka kilometrów dalej, bo tutaj przecież w życiu niczego nie złapiemy. I ma rację. Jedziemy z nim niekrótko – dopiero siedząc w wygodnych fotelach widzimy, jak daleko od właściwej drogi łapaliśmy.
 

Wszyscy patrzą z niezrozumieniem tylko dlatego, że powinno być ‘El’, a nie ‘Al’. 🙂

 
W Maroku jest dużo niefajnych rzeczy, ale autostop zdecydowanie działa bardzo dobrze – nawet dla 3 osób. Zatrzymuje się starszy dziadek, przy którym zrozumiałam, że absolutnie nie znam francuskiego. Właściwie cały czas się zastanawiam, czy on w ogóle zauważył, że próbuję mu coś przekazać.
 
A może mi nie odpowiada, bo jestem dziewczyną?
***
 
 
 
Zostajemy wyrzuceni przed Casblancą, największym miastem Maroka (3 mln mieszkańców). Czemu tam nie jedziemy? “Bo tam nic nie ma” – pierwszy raz w życiu po prostu przyjmuję, że to prawda. Szkoda nam czasu żeby to sprawdzać.
 
Ilu tu autostopowiczów! Niestety, każdy ma inny priorytet – my chyba najniższy. W końcu jednak zabiera nas młody, szalony chłopak, który na pożegnanie wręcza Stafowi… sygnet z wielkim, beżowym kamieniem.
Prawie ominęliśmy Casablankę. Teraz stoimy za rondem, dookoła dzikie tłumy. Wieczory w Maroku to chyba taka pora, kiedy każdy musi gdzieś łazić i robić przy tym jak największy hałas. Klaksony, wrzeszczące dzieci, wrzeszczący taksówkarze, rowerzyści, dorożkarze i wszyscy ludzie świata wysysają ze mnie resztę energii. A do tego właśnie zaczyna robić się ciemno.
 
Rozumiejąc beznadziejność naszej sytuacji, decydujemy się iść przed siebie. Trochę to głupie, bo dalej droga jest kompletnie nieoświetlona, nie ma żadnych latarni – mimo że to jeszcze miasto. Ale jeśli to jedyny sposób, żeby uwolnić się od tego wielkomiejskiego harmideru, to mogę maszerować; no i zawsze do El-Jadidy parę kroków bliżej.
 
Odcięcie się od hałasu w Maroku jest bardzo trudne. Nawet jeśli masz wrażenie, że jesteś pośrodku niczego, to zawsze nagle pojawi się ktoś, kto będzie coś od ciebie chciał. A tym razem okazuje się, że trafiamy z harmideru prosto w objęcia slumsów. Staram się iść ulicą, bo chodnik… obłożony jest ludźmi. Poważnie. Leżą we wszystkie strony, siedzą, żebrzą. Scena jak z “Nędzników”. Ja rozumiem, że miejscami może tak być. Ale cholera, idziemy tak już z pół godziny…
 
Przy okazji chciałam napisać, że bardzo się cieszę, że do Maroka pojechałam z dwoma facetami. Wielu z was twierdzi, że dziewczyna podróżująca sama, zwłaszcza w takich rejonach, musi być kosmicznie odważna. Dla mnie to zwykła głupota. Nie wiem, jak samotnie autostopująca kobieta może się czuć w krajach ‘dzikich’ komfortowo, mieć jakąkolwiek radość z podróży…
 
A wracając do naszych slumsów, to nie kończą się. Zapadły egipskie ciemności i idziemy na stację benzynową, bo dalszy marsz nie ma sensu. El-Jadida to małe miasto, przez co złapanie stopa na pewno będzie problematyczne. Siedzimy, trochę marzniemy, gapimy się przed siebie.
Przestaję słyszeć własne myśli, tak mi w brzuchu burczy! Wyciągam chłopaków do ‘restauracji’ koło stacji i ze łzami w oczach widzę, że frytek już nie będzie, bo knajpka powoli się zamyka. Zamawiamy więc harirę – marokańską tanią zupę. Ze wszystkiego i z niczego. Ta jest akurat dobra, ale jedliśmy też takie, przy których zniknęły moje kompleksy pod tytułem “jestem beznadziejną kucharką”.
 
 
Do zupy dostajemy świetne naleśniki i daktyle – właściciel nas chyba polubił. Nie wiem czy z grzeczności, czy szczerze, ale sprawia wrażenie, że rozumie mój francuski. A kiedy się gubię, dzwoni do swojej anglojęzycznej siostry i podaje mi telefon. Facet tak się przejął naszym pomysłem ze spaniem w namiocie, że… kupuje nam taksówkę do El-Jadidy! Na początku dziękuję i grzecznie odmawiam, ale kiedy widzę, że wszystko już zaplanowane, jestem trochę wkurzona. Chyba już wyrosłam z tego etapu podróżowania, kiedy jeździ się wyłącznie dzięki litości ludzi…
 
Tak czy siak, mężczyzna odwozi nas do postoju taxi i zabrania wspominać o pieniądzach – dla niego sprawa jest już zamknięta. Wdech, wydech, no dobra… przecież nie nalegaliśmy. Do starego, niewielkiego mercedesa ładuje się jeszcze dwóch jegomości; kierowcy chyba się wykłócają, kto ma wziąć ten kurs, bo tak późno nikomu się nie chce pracować. Chociaż w sumie w Maroku to chyba nigdy nikomu się nie chce pracować.
 
Film mi mignął przed oczami.
Mignął? To trwało godzinę! Droga nie najgorsza. Ciemno. Aut mało. Przy drodze drzewa, dookoła pola. Mamy do przejechania jakieś 100km, ale w Maroku takie odległości są w sam raz na taksówkę. Przymykam oczy, próbuję odpocząć. Nagle czuję dziwne drgania i słyszę niepokojące stukanie – patrzę, a tu na liczniku 80km/h. Nie znam się na samochodach, ale jak na mój gust ta maszyna nie powinna być zadowolona z pośpiechu kierowcy. Dobra, ja też nieraz męczyłam forda mojej mamy, kiedy chciałam dobić do dwóch stówek. Zmęczenie robi swoje i nie przejmuję się jakoś zbytnio coraz głośniejszym dźwiękiem czegoś, co brzmi jak odpadające koło.
 
Pierwszy komentuje sytuację Stafu, który swoimi wyszukanymi metaforami daje nam do zrozumienia, że zaraz będzie miał pełne gacie. Od niechcenia otwieram jedno oko i ze zmęczeniem wychylam się, żeby spojrzeć na licznik. 130. Mam cichą nadzieję, że mimo marokańskiej wszechobecnej prowizorki, nasz mercedes był w ciągu ostatnich 20 lat na jakimkolwiek przeglądzie. I że nie rozleci się za chwilę na milion części.
 
Nie będę opisywać dalszej przejażdżki ze szczegółami, bo jak kiedyś mama trafi na mojego bloga, to przestanie się do mnie odzywać. *
 
Po drodze przejeżdżamy przez nieduże miasteczko, w którym wysiadają inni pasażerowie. Przez chwilę zastanawiamy się, czy również nie powinniśmy opuścić auta. Ale co dalej? Skoro już mamy zapłacone, to może powinniśmy jechać? W Gruzji przecież też jeździli jak idioci, jakoś to przeżyliśmy. W kółko powtarzam sobie, że może dla nich to nie jest dziwne, może oni po prostu mają taki szalony lajfstajl, yolo, hasztag, *lubię zap..rdalać nocą*. 
 
Jesteśmy chyba zbyt zmęczeni, żeby się nad tym dłużej zastanawiać. Jedziemy dalej i naszą dezaprobatę wyrażamy tylko głupim, czarnym humorem, w którym to my jesteśmy ofiarami.
Kierowca wychodzi na chwilę po fajki i ze zdziwieniem stwierdzam, że ten pulchny, łysawy mężczyzna, ma na sobie… strój średniowiecznego kupca i jakieś elementy zbroi. 
 
Paradoksalnie cała ta sytuacja – z pozoru błaha, niezwyczajna – jest dla mnie tak samo dziwna, jak moment gdy prowadziłam tira w Rumunii. I kiedy myślimy, że gorzej być nie może, nagle ten ledwo dyszący mercedes rozpędza się do 160km/h – i z taką samą prędkością wchodzimy w każdy zakręt. Z przerażeniem dochodzimy do wniosku, że ‘teraz jak zwalnia do 120, to czuję się dziwnie bezpiecznie’. W tej sytuacji powinno się patrzeć na drogę, czy lepiej jest zamknąć oczy i tego nie widzieć?
* (mamo żartuję, super emocje były i wcale nie było niebezpiecznie).
 
Tam, gdzie diabeł woła ‘pomocy’.
Kiedy na horyzoncie pojawia się El-Jadida i kolorowe światełka domów, kamień spada mi z serca. Czuję się trochę tak, jakbym właśnie dostała drugie życie. Ale nie ma się co cieszyć – w tym marokańskim miasteczku czyha na nas tyle niebezpieczeństw, że spokojnie mogę stwierdzić: trafiliśmy z deszczu pod rynnę. Wysiadamy w dość nieprzyjemnej okolicy, jest już po godzinie 23. Z ulicznych smażalni kopci się tak, że momentami nic nie widzę prócz kłującego w oczy dymu, nie wiem czy oni tam przyrządzają psy czy turystów, ale śmierdzi niemiłosiernie. Kilku Murzynów chyba uznaje nas za smakowity kąsek, bo przecież jesteśmy biali, z plecakami i na pewno z pieniędzmi. Od razu zostajemy zasypami propozycjami noclegu, obiadu, haszyszu i nie wiem, czego jeszcze.
 
Może za mało świata jeszcze widziałam. Ale w momencie, gdy późnym wieczorem podchodzi do mnie brudne, obdarte dziecko i prosi o jedzenie, krew mnie zalewa. Z jednej strony chcę mu pomóc, ale tak naprawdę co to zmieni? Przecież jutro i pojutrze będzie tak samo głodne. Przecież ten smarkacz powinien być teraz w domu, kłaść się spać, żeby rano pójść do szkoły. Przepychamy się przez tłumy biedaków, starając się pilnować każdej kieszeni kurtek i plecaków. Jeśli podróż z szalonym taksówkarzem zbiła moje poczucie bezpieczeństwa do zera, to teraz muszę przechodzić największy kryzys w swojej dotychczasowej podróżniczej karierze.
 
Chcąc uciec przed natrętnymi ludźmi, skręcamy w pierwszą lepszą uliczkę z szyldem ‘hotel’. Lokal niestety oferuje chyba trochę inne usługi, niż spokojny sen, dlatego robimy w tył zwrot. Jest niemożliwie ciemno, chłodno i mam wrażenie, że zaraz dostanę kosę w żebra, albo że ktoś po prostu spuści nam niezły łomot. Co chwilę mijamy zjaranych do nieprzytomności Murzynów i w tym momencie zaczynam pałać do świata potworną nienawiścią. I tak, zazdroszczę wszystkim, którzy spędzają ferie przed komputerem.
 
Gwoździem do trumny jest człowiek bez oczu, który słysząc rozmowy, powoli rusza w naszym kierunku. Trochę zostałam w tyle i z przerażeniem gonię chłopaków, co chwilę obracając się za siebie. Patrzę w bok, człowiek bez nogi. Człowiek trędowaty. Każdy coś do nas wykrzykuje.
 
Jednak nie potrzeba przenosić się do świata “The Walking Dead”, by móc uciekać przed zombie.

2 komentarze

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *